Łagodne światło. Louis de Wohl
Читать онлайн книгу.e6-5e85-9ad8-bb2924076605.jpg" alt="cover"/>
Louis de Wohl
ŁAGODNE ŚWIATŁO
Sandomierz 2013
Rozniecić ogień
Złota nić
Radosny żebrak
Twierdza Boga
Niespokojny płomień
Łagodne światło
Ostatni krzyżowiec
Drzewo Życia
Boża wojowniczka
Oblężenie niebios
Włócznia
Skała
+ A. M. D. G. +
Tytuł oryginału:
The Quiet Light. A Novel about Saint Thomas Aquinas
Tłumaczyła:
Ewa Chmielewska-Tomczak
Projekt i grafika na okładce:
Dark Crayon & Grzegorz Krysiński
Opracowanie komputerowe:
Damian Karaś
Korekta:
Magdalena Broniarek
Wydanie drugie
Pierwsze wydanie książki ukazało się pod tytułem:
Św. Tomasz z Akwinu. Łagodne światło
Copyright © 1950 by Louis de Wohl. All rights reserved
Copyright © 2013 for Polish edition by Wydawnictwo Diecezjalne i Drukarnia w Sandomierzu
ISBN 978-83-257-0583-1
Sandomierz 2013
Rozdział pierwszy
Brat Wincenty odmawiał oficjum, kiedy to się stało. Było wczesne popołudnie, gdy jego umysł był w najlepszej formie i przejawiał mniejsze skłonności do błądzenia, a on znajdował się sam w ogrodzie. Ogród też był w najlepszej formie, rosnąc, promieniejąc i roztaczając piękną woń na chwałę Bożą, w szatach, które zawstydziłyby samego króla Salomona w jego największej świetności.
Wtedy to się stało i pierwszą rzeczą, jaką uświadomił sobie brat Wincenty, było coś niepokojącego w cieniu padającym na ścianę przed nim. Powinien być gładką, długą, nieprzerwaną linią, a nie był. Widniało w nim coś niby narośl, co zakłócało równą linię cienia oraz myśli brata Wincentego wystarczająco mocno, by się temu bliżej przyjrzeć. Przy bliższym przyjrzeniu się narośl zdawała się mieć absurdalny kształt, prawie jak głowa kozy – rogi, uszy i wszystko. A zatem koza. Ale... ale od kiedy koza potrafi się wspiąć na prawie trzymetrowy mur?
Brat Wincenty wiedział, że powinien skupić się na swoim oficjum; gdzieś w głębi umysłu słyszał wysoki dźwięk dzwonka alarmowego: skup się na oficjum i nie myśl o cieniach, naroślach i kozach. W rzeczy samej, przeczytał następną linijkę; wtedy pokusa, by jeszcze raz zerknąć na cień, okazała się przemożna.
To naprawdę wyglądało jak głowa kozy, ale nią nie było.
I... poruszało się...
Brat Wincenty odwrócił się gwałtownie.
To naprawdę tam było. Ale nie koza. Więc... więc co? Miało pociągłą, melancholijną twarz, chudą i żółtawą, spiczaste uszy i, tak, miało rogi, krótkie, proste różki zakończone małymi guzkami, a oczy na wpół zamknięte. Ale najstraszniejsze było to, że przez cały czas rosło. Głowę miało już przeszło ćwierć metra nad murem... nie, to nie... to coś rosło, tylko jego szyja, nie kończąca się, żółtawa szyja z dziwnym, brązowym deseniem.
Brat Wincenty stał, wpatrując się z osobliwą i pełną grozy fascynacją, jak straszliwa szyja wyciąga się i wyciąga ponad miarę dozwoloną dla człowieka czy zwierzęcia. To, co widział, wyglądało na paskudną, kozopodobną głowę na ciele olbrzymiego węża, wznoszącą się nad nim coraz wyżej.
Nagle nad murem ukazała się para czarnych dłoni, a po chwili stanął na nim mały czarny człowieczek, wyprostowany i błyskający w uśmiechu zębami równie białymi jak jego turban i szata.
Wskazał na... to coś, czego szyja ciągle rosła, i powiedział skrzeczącym głosem:
– Żyrafa. Żyrafa.
Dziwny stwór nie wydał żadnego dźwięku.
Brat Wincenty wziął głęboki, drżący oddech i odzyskał panowanie nad swoim umysłem.
– Apage – powiedział – apage, satanas.
I uczynił znak krzyża. Nie zrobiło to chyba wrażenia na stworze ani jego czarnym towarzyszu, ale pomogło bratu Wincentemu odzyskać władzę w członkach. Skoczył do tyłu, odwrócił się i pobiegł tak szybko, jak mogły go ponieść jego siedemdziesięcioletnie nogi, z powrotem do drzwi klasztoru.
Francesco Tecchini, opat klasztoru Świętej Justyny, studiował pięknie wykonaną kopię Logiki Arystotelesa. Było to, oczywiście, tłumaczenie Boecjusza, nie mauryjskie wydanie z przypisami Awerroesa, które później stało się tak popularne w pewnych kręgach duchowieństwa – mieszanina prawdy Arystotelesa i herezji awerroistów, która pewnego pięknego dnia zniszczy dobre imię Stagiryty. Gdyby tylko zjawił się ktoś, kto wyczyściłby tę stajnię Augiasza – udowodnił elokwentnym i pewnym siebie muzułmańskim filozofom, że Arystoteles, gdyby żył, śmiałby się z ich fatalistycznych interpretacji.
– Ojcze opacie! Ojcze opacie!
– Nie możesz się teraz widzieć z ojcem opatem, pracuje nad...
– Muszę go zobaczyć!
– Niech brat Wincenty wejdzie, bracie Leonie – powiedział głośno opat i stary zakonnik wpadł do pokoju.
– Ojcze opacie... diabeł... widziałem diabła!
– Diabła, który jest w tobie – odrzekł opat, zirytowany takim nonsensem równie mocno, jak impertynencją mnicha. Zaledwie rok temu musiał odesłać do infirmerii jednego z braci i kazał czuwać nad nim dzień i noc, bo ten wmawiał sobie, że ciągle atakuje go diabeł. W końcu trzeba było wezwać egzorcystę z innego klasztoru, który zbadał mnicha i nakazał, by na pewien czas zrezygnował z postu i czuwania, a zamiast tego zalecił mu kilka godzin pracy w ogrodzie.
– Tylko tyle?
– Wystarczy, ojcze opacie. Będzie zdrów za trzy tygodnie.
I tak się stało. Ale nieprzyjemnie było prosić o egzorcystę z innego klasztoru w takiej sprawie. Jednak brat Wincenty był inny: rozsądny człowiek, nieskłonny do podobnych histerycznych wybuchów. I w żadnym razie nie trzeba było zalecać mu pracy w ogrodzie. Bo on był ogrodnikiem.
– To musiał być diabeł – stwierdził stanowczo brat Wincenty. – Miał ze sobą towarzysza, czy co to było