Marzycielka. Katarzyna Michalak
Читать онлайн книгу.sz, ale jeszcze większą – nie sięgać po to, czego dostać nie możesz.
Copyright O Katarzyna Michalak, 2019
Redakcja:
Maryla Błońska
Korekta:
Maryla Błońska, Beata Sawicka
Projekt okładki i stron tytułowych:
Katarzyna Michalak
Opracowanie graficzne okładki:
PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN
Fotografia na okładce:
Victor Habbick/arcangel.com
Materiały graficzne:
fotolia.com, istock.com
Skład i łamanie:
Piotr Kuliga
ISBN 978-83-951992-7-1
Wydanie I
Publikację elektroniczną przygotował:
PROLOG
Będę miała własny dom, choćby maleńki, ale własny. Z ogrodem. I różami w tym ogrodzie. I nikt mi tego domu nie odbierze. Nikt mnie z niego nie wyrzuci.
I nigdy już nie będę chodziła głodna. Nigdy! Będę miała codziennie świeży chleb na śniadanie. Pachnący i świeży. Z masłem i powidłami. Albo z serem i pomidorem. Zawsze będzie mnie stać na gorący posiłek. Będę codziennie gotować sobie pyszny rosół. Albo pomidorową. I do tej pomidorowej sama zrobię makaron. I ulepię mnóstwo pierogów. Mnóstwo! Z pieczarkami. I z mięsem z tego rosołu. A w lecie z jagodami i gęstą, pyszną śmietaną. I z cukrem. Dużo cukru. Będzie mnie stać na dobrą herbatę earl grey z cukrem. Pięknie pachnącą. I na czekoladę. Tak. Na czekoladę też.
Będę miała pracę, która będzie moją pasją, wspaniałą pasją. Będę ją uwielbiała. Będę budziła się rano z radością, że mogę zająć się tym, co kocham. I nigdy nie będzie mi tego dosyć. Wspaniałego zajęcia, które przyniesie mi godny zarobek. Tak właśnie. Godne pieniądze. Będę szanowana za to, co robię. Po prostu szanowana.
Będę zdrowa. Już nigdy nie zabiorą mnie do szpitala. Nie zamkną na sali ścisłej obserwacji. Nie nafaszerują prochami, od których w środku po prostu umieram. Nie będą mi potrzebne żadne prochy. Na sen też nie. Będę zasypiała spokojna i szczęśliwa, wiedząc, że jutro będzie nowy dzień. Że dla mnie też wzejdzie słońce. I nie skrzywdzę siebie w żaden sposób, a już na pewno nie w ten sposób. Już nigdy. Przyrzekam.
I wreszcie… będę miała kogoś – nie coś!, nie chomika, psa czy węża, ale kogoś – kto będzie mnie kochał. Bezgranicznie i bezwarunkowo. Całym sercem. Tak jak ja będę kochała jego. I nigdy więcej nie będę sama. Nigdy więcej…
Ewa zamknęła z trzaskiem notes oprawiony w czarną imitację skóry. Tani i wytarty. Trzymała go przez chwilę w dłoniach złożonych jak do modlitwy, walcząc z uczuciem przemożnego smutku. Och, pamiętała noc, w którą pisała te słowa. Głodna i tak wściekła na siebie i świat – nie nieszczęśliwa, ale wściekła! – że pomóc mogło tylko jedno: żyletka i krwawa pręga na skórze.
Głupia ja… Głupia tamta kobieta…
Trzymała czarny notes między dłońmi i oprócz smutku czuła… podziw. Dla samej siebie, że potrafiła się odbić od takiego dna. Ile siły tkwi w nas, kobietach! Ile trzeba starań, by nas złamać! A i tak powstaniemy z kolan, wypełzniemy z bagna i spróbujemy na powrót żyć…
Po chwili przyszło jej do głowy coś jeszcze: jak to się stało, że młoda kobieta, bo pisząc tamte słowa, Ewa dobiegała trzydziestki, mogła się na takim dnie w ogóle znaleźć? Początek dwudziestego pierwszego wieku, a ona marzy o talerzu ciepłej zupy?!
Tak jednak było…
Ewa wrzuciła notes do kartonowego pudła, które przez ładnych parę lat stało w najdalszym kącie stryszku „budki na narzędzia”, jak mówiła o swoim maleńkim domku nad Liwcem. Ostrożnie zeszła po drabinie, ściągnęła z kanapy koc, owinęła się nim, usiadła na schodkach ganku i zapatrzyła w rozgwieżdżone nocne niebo.
„Czy dostrzegasz piękno gwiazd?” – pamięć podsunęła jedno z pytań testu, które Ewą-sprzed-piętnastu-lat po prostu wstrząsnęło. Do dziś właściwie nie wie, dlaczego. Był to test na depresję. Pytań było ze sto, może więcej, ale to jedno wryło się w pamięć kobiety na zawsze. „Czy dostrzegasz piękno gwiazd?”. Wtedy też wyszła przed budynek sanatorium dla depresjantów i nerwicowców, zadarła głowę i zaczęła wpatrywać się w gwiazdy. Były tam. Jasne płomyki w oceanie czerni. Świeciły, jak gdyby nigdy nic, ślepe na nasze małe dramaty, rozpacze i umierania. Jak tamtej nocy, jednej z najczarniejszych w całym życiu Ewy Kotowskiej, jeszcze wtedy Weroniki Nocyk…
– To co, wracamy do pisania? – wyszeptała do siebie, żegnając z żalem niebo pełne gwiazd. Westchnęła z głębi duszy i wróciła do domku.
Z laptopem nie rozstawała się nigdy. Stare biurko, z którym wędrowała po wynajmowanych mieszkaniach, tu pod oknem maleńkiego pokoiku znalazło w końcu swoją przystań. Odsunęła wygodne krzesło, to samo od lat, również wierny towarzysz jej przeprowadzek, usiadła przy biurku, dotknęła opuszkami palców klawiatury. Przytulny pokój zaczął znikać, ściany szarzeć, światło gasnąć. Miękka wykładzina dywanowa zmieniła się w zimne kafelki podłogi, lepkie od czarnej, krzepnącej krwi…
Odzyskała przytomność nad ranem. Nagle wyszarpnięta z samego dna czarnej, zimnej studni przez wściekły ból, wgryzający się w oba nadgarstki.
„Żyję. Niech mnie szlag. Nawet zabić się nie potrafię”, pomyślała bez zbytnich wzruszeń.
Usiadła. Uniosła ręce do oczu. Przyjrzała się obojętnie krwawym pręgom. Skalpel, którym podcięła sobie wczoraj żyły, zalśnił, całkiem przyjemnie, w mdłym świetle żarówki. Krew, rozlana na podłodze, zalśniła również. Też całkiem ładnie.
Ewa potoczyła dookoła otępiałym spojrzeniem. Umysł miała zupełnie pusty. W środku nie czuła nic. Ani rozpaczy, ani smutku. Nic. Bolały tylko ręce. Bardzo. Siedziała długie minuty, oparta plecami o zimną ścianę i… próbowała myśleć, ale… właściwie po co?
Musi iść. Wstać i iść. Nagle to do niej dotarło.
Podniosła się. Chwilę chwiała się ze zwieszoną głową, walcząc z osłabieniem. Wreszcie rozejrzała się po łazience, sięgnęła do apteczki, wyjęła bandaż i niezdarnie, z trudem, owinęła sobie najpierw jeden nadgarstek, potem drugi. Niewiele to pomogło. Nadal bolały jak nieszczęście, ale Ewa wiedziała, że tak trzeba.
Spojrzała po sobie. Przód błękitnej sukienki był sztywny i czarny od zaschniętej krwi. Wyszła z łazienki, sięgnęła po płaszcz i krzywiąc się z bólu, nałożyła go. Do torby z powrotem włożyła zestaw chirurgiczny, zupełnie nie rozumiejąc, po co to robi. Upchnęła też stary laptop razem z ładowarką i, nie obejrzawszy się już za siebie, wyszła z mieszkania.
Ulice w ten sobotni, zimny i dżdżysty poranek były puste. Nikt nie zwracał uwagi na młodą kobietę, bladą jak śmierć, owiniętą lichym paltkiem, która niczym lunatyk szła przed siebie, nie wiedząc dokąd i po co tak zdąża. Uważny obserwator widziałby smugi krwi na jej gołych nogach, zakrwawioną sukienkę wystającą spod płaszcza również by dostrzegł, ale nikt się Ewie nie przyglądał. Była reszcie świata tak obojętna, jak ten świat był obojętny jej.
Musiała iść. Mniejsza o słabość, która co i rusz ugina nogi, o pragnienie wysuszające coraz bardziej język. O rwące bólem nadgarstki również mniejsza.
Dopiero na moście zaczęło świtać Ewie, co jest celem jej wędrówki. Jedyne miejsce, gdzie chciała się znaleźć. Gdzie jest ktoś, kto jej pomoże. Kto się nią zaopiekuje. Kto opatrzy