Grzechy młodości. Edyta Świętek

Читать онлайн книгу.

Grzechy młodości - Edyta Świętek


Скачать книгу
raz spojrzała krytycznie na odbicie. Stwierdziła, że musi jakoś przełamać ponury wizerunek. Może koralami? Już po chwili trzymała w dłoni sznurek czarnych, lekko opalizujących paciorków. Nie był długi, więc by je włożyć na szyję, musiała rozpiąć i zapiąć mały zatrzask. Robiła to po omacku, wyrywając sobie przy tym kilka włosów. Syknęła, gdyż wszystkie bodźce odbierała ze zdwojoną intensywnością. Jej dłonie drżały ze zdenerwowania. W końcu zdołała ozdobić szyję. Niewielkie kuleczki delikatnie połyskiwały na tle czarnej bluzki.

      Nadal nie była zadowolona z efektu.

      Wyglądam koszmarnie – stwierdziła, odwracając wzrok od ozdobnego trema.

      Korale ją dusiły. Kiedy je zapinała, sprawiały wrażenie dość luźnych, zwisały poniżej obojczyków. Teraz jednak czuła zadziwiające dławienie w gardle. Wsunęła dłoń pomiędzy sznur a wgłębienie przy tchawicy. Ozdoba wrzynała się w jej ciało, jakby ktoś ciągnął za nią z tyłu. Justyna odnosiła wrażenie, że za moment jej płucom zabraknie powietrza.

      Chciała zerwać paciorki, lecz połączone były mocną, stalową nicią.

      Zaraz umrę! – jęczała w duchu. Choć kobietę okrywał zimny, nieprzyjemny pot, czuła się, jakby wewnątrz niej gorzał ogień. Wydobyła ostatni pisk z krtani.

      Nagle ocknęła się w pozycji siedzącej. W mroku nocy dostrzegła zarysy dobrze znanego wnętrza. Była w łóżku. Słyszała równomierny oddech śpiącego obok Eugeniusza.

      – Dobry Boże… To tylko sen. Tylko sen – odetchnęła z ulgą, choć ciągle jeszcze dygotała ze strachu.

      Przypomniała sobie słowa, które czasami słyszała z ust cioci Heleny:

      – Sen mara, Bóg wiara.

      Kilkakrotnie powtórzyła je w myślach, lecz niepokój dławiący gardło nie przeminął.

      ROZDZIAŁ 1

      Witaj rzeko, wodo czysta

      witaj rzeko, wodo bystra, tylko ty

      możesz zabrać moje serce,

      możesz zabrać moje serce i dać mi

      na to miejsce rzeczny kamień,

      Chłodny nurt Brdy

      Rok 1971

      Zanim ciało Elżbiety chlupnęło w leniwy nurt Brdy, przed oczami kobiety błyskawicznie przepłynęły te same obrazy, które analizowała w pamięci po nagłym opuszczeniu mieszkania, lecz teraz wzbogacone zostały przez pozytywne migawki wspólnego życia z mężem. Zobaczyła złociste główki swoich dzieci, zaśliniony, lecz pełen szczęścia uśmiech Hani, anielską twarzyczkę Marii deklamującej wiersz podczas rodzinnej uroczystości, Janka stojącego bezradnie z „melą” w dłoni i smoczkiem w buzi, Wieśka pałaszującego z apetytem obiad. Przez moment poczuła pulchne rączki Jaśka oplatające jej szyję oraz twardy, zdecydowanie męski uścisk Wiesława, gdy składał jej życzenia imieninowe. Usłyszała pełen natchnienia głos starszej córki i gaworzenie małej.

      Moje dzieciaczki! Moje kochane dzieciaczki! Nie mogę umierać – przemknęło jej przez myśl. Jestem im potrzebna! Co ja robię! – pożałowała swej decyzji, lecz na odwrót było już za późno, gdyż właśnie wpadała w chłodne objęcia fal.

      Wszystko to trwało zaledwie ułamki sekund.

      Woda w Brdzie była zimna i zanieczyszczona, śmierdziała chemikaliami. Elżbieta, wpadając w mętną toń, odruchowo wstrzymała oddech. Podświadomość walczyła ze świadomością. Instynkt samozachowawczy z chęcią autodestrukcji.

      Kobieta zaczęła rozpaczliwie się szamotać. Jednak ręka, wynurzona ponad ciemną powierzchnię wody, daremnie poszukiwała jakiegoś punktu zaczepienia. Trzeciakowa nie potrafiła pływać, a mokre ubranie, choć niezbyt ciężkie, ciągnęło ją w dół.

      Boże ratuj! – westchnęła w ostatnim przebłysku przytomności, gdy płuca, spragnione powietrza, wykonały wdech.

      – Mamusiu, a po co nam ten dywan? – dopytywała Beatka, drepcząc obok matki na przystanku tramwajowym.

      – Kupiłam go dla dziadków, bo stary jest troszkę podniszczony – oznajmiła Kostowa.

      Kilkanaście minut temu, przez czysty przypadek, nabyła śliczny wełniany kobierzec w Jedynaku stojącym przy skrzyżowaniu Dworcowej z Alejami 1 Maja. Wymiarami oraz kolorystyką będzie idealnie pasował do pokoju rodziców. Choć nie miała w planach takiego zakupu, nie mogła go sobie odmówić. W czasach, gdy sklepowe półki świecą pustkami, trzeba wykorzystywać każdą okazję. Bo jak coś równie wartościowego nie posłuży jej, to może uraduje kogoś bliskiego.

      Ależ mnie to cieszy – stwierdziła, choć doniesienie go na przystanek nastręczyło trochę trudności. Ciasno zwinięty dywan sporo ważył, a ponieważ miał wymiary dwa na trzy metry, był dość nieporęczny w transporcie. Żałowała, że nie ma z nią Wojtka. Mąż bez trudu dałby sobie radę z ciężarem. Teraz czekało ją wciągnięcie nabytku do wagonu. Żywiła jednak nadzieję, że jakiegoś mężczyznę ogarnie litość i przyjdzie jej z pomocą. Aby sobie choć trochę ulżyć, torebkę powierzyła córce. Napomniała dziewczynkę, by dobrze jej pilnowała i nie próbowała otwierać.

      Na szczęście dumna z tak ważnej misji pięciolatka kurczowo przyciskała do boku przewieszony przez ramię skarb. Wszak mama obiecała, że w zamian za to pozwoli jej później na pomalowanie ust szminką, a to przecież wielka frajda, gdy przez chwilę można sobie pobyć damą. Marysia od wujka Tymka zawsze o tym mówiła. Wciąż paplała o babci chadzającej do eleganckich kawiarni i noszącej piękne stroje oraz kapelusze. Torebka była dość ciężka i miała zbyt długi pasek. Beata co chwilę poprawiała go na ramieniu, lecz i tak wpijał się w jej skórę. Dziewczynka jednak nie pisnęła ani słówka, gdyż zauważyła, z jakim mozołem mama niesie swój balast.

      – A gdzie pani zdobyła taki porządny dywan? Jest wełniany? – zagadnęła Agatę jakaś kobieta.

      – Tak, wełniany – odparła przepełniona dumą Kostowa. – W Jedynaku rzucili.

      – A dużo ich jest? Bo wie pani, właśnie takiego szukam – odparła nieznajoma, odchylając brzeg i podziwiając solidne wykonanie. – To chyba zagraniczny. Wygląda na turecki – westchnęła z zachwytem.

      – Z tego, co widziałam, było tylko kilka. Stałam pierwsza w kolejce, jak przywieźli towar z magazynu. Nie było nad czym myśleć, po prostu go wzięłam. Do tej pory pewnie już wszystkie zostały sprzedane, bo jak ludzie zobaczyli dostawę, to zaraz oblegli stoisko. Tam nie ma już po co iść, tylko się pani niepotrzebnie umęczy – odparła Agata, zezując na ciężarną.

      – Ojej, jaka szkoda – stęknęła kobieta, głaszcząc wydatny brzuch. – Zenuś, zobacz – trąciła łokciem ślubnego – u nas taki byłby jak znalazł.

      Zainteresowany mężczyzna pogładził dłonią odwinięty brzeg. Kiwnął głową z uznaniem. W międzyczasie na przystanek dotarł pojazd. Drzwi otwarły się z hukiem. Wagon opuściło kilka osób.

      – Wsiadamy, Beatko. Uważaj na siebie!

      Dziewczynka wspięła się na wysoki stopień.

      – Chodź, mamusiu! – krzyknęła lekko przestraszona, gdyż Agata miała trudność z wepchnięciem dywanu do wnętrza. – No chodź, bo tramwaj odjedzie.

      – Bez obaw – sapnęła matka


Скачать книгу