Grzechy młodości. Edyta Świętek

Читать онлайн книгу.

Grzechy młodości - Edyta Świętek


Скачать книгу
było możliwe. Wszak nic nie wiedział o kolejnej ciąży, choć owszem, coś mu świtało, że Elżunia wspominała o kiepskim samopoczuciu. Ale ona wciąż na coś narzekała, więc kto by tam zwracał uwagę na jej słowa? Problemem było to, skąd wzięła się w wodzie. Byłaby aż taką ofiarą losu, by na oślep wleźć do Brdy? To wszystko zaprzątało jego uwagę tylko trochę mniej niż problem w postaci opieki nad dziećmi w czasie jej nieobecności. Przecież on musiał pracować! Kto więc zajmie się Jaśkiem i Hanką? Starsza dwójka pewnie da sobie radę – są już duzi i na pewno wiele potrafią mimo tego cyrku z robieniem kolacji, który odstawili wcześniej.

      Kiedy Elżunia wydawała na świat Marysię, mieszkali gromadnie w jednym lokalu, pod bokiem rodziców.

      Później, gdy straciła kolejno dwie ciąże, jej pobyty w szpitalu były krótkie, a z dwójką maluchów przebywała w tym czasie Franciszka, która nie miała innych zobowiązań.

      W czasie, gdy Elżbieta rodziła Jaśka, Wiesiek i Maryśka chodzili do przedszkola, więc problem opieki nad dziećmi praktycznie nie istniał. Tymek odprowadzał ich rano, pilnując, by najpierw włożyli rzeczy przygotowane na kilka dni do przodu przez żonę.

      Podczas porodu Hani Jasiek został zabrany przez babcię Franię, do której wpadało starsze rodzeństwo po wyjściu ze szkoły. Wszyscy się tam stołowali przez kilka dni. Choć było trochę ciasno, jakoś sobie poradzili.

      Niestety teraz dochodziła jeszcze Hanka. Prościej by więc było, gdyby babcia na jakiś czas zakotwiczyła w ich mieszkaniu, bo i dzieci by nakarmiła, i dopilnowała ubiorów, i zrobiła w razie potrzeby jakąś przepierkę. Wszak dom w ogóle nie był przygotowany na nieobecność kobiety!

      – Ale jak do tego doszło? – dociekała Franciszka, spoglądając badawczo na syna, który wyciągnął ją z łóżka niemalże w środku nocy, przynosząc sensacyjne wieści i prosząc o wsparcie w trudnej chwili.

      Leon także nie spał. Siedział rozczochrany na wersalce i przysłuchiwał się ich rozmowie. Już wcześniej dopytywał o to, co zaszło.

      – A kto to wie? Jeszcze nie gadałem z Elką. Nie mam pojęcia, jakim cudem wpadła do wody.

      – A ciąża? Nic nie wiedziałeś?

      – Ano nie. Pewnie ona też nie wiedziała, bo przecież napomknęłaby, że będziemy mieli piątego malucha! Zwłaszcza że, nim wyszła, rozmawialiśmy o Gienku i Justynie – zająknął się nieco na wspomnienie krzyków żony. – Miała więc wyborną okazję, aby coś powiedzieć. To co, mamo, pomożesz nam?

      – A nie możesz poprosić Wilimowskiej? Wszak ona nie ma nic innego do roboty. Mogłaby się do was pofatygować – zasugerował Leon.

      – Teściowa? Chyba żartujesz! Toż to ciągle kwęka, że tu ją boli, tam ją strzyka. Prócz Marysi nigdy nie chciała zabierać do siebie dzieciaków.

      – No tak, bo Marysia to duża panienka, której nie trzeba już niańczyć – zauważyła z przekąsem Frania.

      – Pomożesz? Sama widzisz, że nie mam na kogo liczyć…

      – To oczywiste, że jakoś trzeba was wesprzeć w tej sytuacji. Nie martw się już. Wezmę Piotrusia i przyjdę zaraz z rana. Marysia niech przygotuje śniadanie i powyciąga rzeczy dla Janka i Hani, bo ja nie wiedziałabym, gdzie i czego szukać. Dopilnuję ci dzieciaków. Obiad jakiś uwarzę. Mam nadzieję, że macie coś w lodówce, bo z trójką maluchów trudno byłoby pójść po sprawunki. A jak nie, to najwyżej poślę Maryśkę. Duża z niej dziewczyna, poradzi sobie. Albo ona popilnuje najmłodszych, a ja polecę do sklepu – planowała zafrasowana kobieta. – A ty mi prosto z biura wracaj do domu! – Wycelowała w syna palec wskazujący. – Żadnych posiedzeń, bibek, wódek z kolesiami.

      – Będę musiał wstąpić do szpitala…

      – To dość oczywiste. Jeśli zdołam, to też tam zajrzę, gdy Maria wróci ze szkoły. Może coś zanieść Elżuni? Koszulę? Przybory toaletowe…

      – Nie mam pojęcia – westchnął syn.

      – Mogę zaraz z rana ją odwiedzić – stwierdził Leon. – Niech i ja się na coś przydam. Wypytam lekarzy co i jak, a jeśli będzie trzeba, to podrzucę biduli jakieś drobiazgi.

      Tymoteusz stał przed nie lada problemem. Za moment miał odwiedzić żonę w szpitalu. Nie widział jej od wczorajszej awantury, gdy wzburzona opuściła mieszkanie. Wciąż miał mieszane uczucia. Dręczyło go poczucie winy, gdyż podniósł na nią rękę, choć była brzemienna. W głębi duszy musiał przyznać, że dom bez niej sprawiał chaotyczne wrażenie i w rzeczywistości miała sporo uciążliwych obowiązków, choć on zasmakował jedynie małej próbki tego, z czym musiała radzić sobie każdego dnia. Ale to nie umniejszało faktu, że był na nią wściekły za wszystkie głupstwa, które wygadywała, za to, że wyszła z domu, nie przejmując się dziećmi, że zostawiła go samego z całym galimatiasem, a próbując odebrać sobie życie, narobiła niezłego bigosu i postawiła go w niekorzystnym świetle.

      Wiedział już, że to była próba samobójcza. Lekarz dyżurny nie omieszkał tego powiedzieć, dodając, że Elżbieta potrzebuje specjalistycznej opieki psychiatrycznej.

      Psiakrew! Tylko tego mi było trzeba, by zrobili z niej wariatkę! Taki wstyd! Żona dyrektora, która nie radzi sobie z problemami psychicznymi! Normalnie to jakiś dramat!

      Stał przed drzwiami do sali, w której leżała ślubna, i ściskał w dłoni trzy goździki ozdobione gałązką asparagusa oraz cienką serpentyną wstążeczki. Nic więcej ze sobą nie przyniósł, ponieważ przed południem był u Elżbiety Leon, który później wrócił jeszcze raz, by dostarczyć synowej niezbędne rzeczy. Tymek wahał się przed otwarciem drzwi. Wciąż nie wiedział, jak postąpić. Okazać skruchę? Przepraszać za coś, w czym nie widział swojej winy? Udawać, że nic wielkiego nie zaszło, i skupić uwagę jedynie na dziecku, które straciła? Obsztorcować ją i przywołać do porządku?

      Dobra, zobaczmy najpierw, jaka jest sytuacja – stwierdził, kładąc dłoń na klamce.

      Pokój był dwuosobowy, lecz przebywała w nim tylko Elżbieta. Leżała na boku, twarzą w stronę okna, tyłem do drzwi. Nawet nie drgnęła, gdy wszedł, ale nie spała, gdyż rysowała palcem esy-floresy na metalowym rancie nocnej szafki.

      Odkaszlnął.

      – Elżuniu…

      Niedoszła ofiara Brdy nadal pozostawała w tej samej pozycji.

      – Co ty narobiłaś? – zapytał spokojnym tonem. Nie chciał doprowadzać do kłótni w szpitalu.

      Zapadła nieznośna chwila ciszy. Dłoń Eli znieruchomiała, lecz teraz zadrżały jej ramiona. Tymek już dawno zdołał uodpornić się na płacz połowicy. Uważał, że łzy na ogół płyną bez powodu. Tym razem jednak coś w nim drgnęło. Pamiętał, jaki był szczęśliwy, gdy przed laty obiecała, że zostanie jego żoną. Była wtedy zupełnie inną kobietą: szczupła, zgrabna, radosna niczym ptak. Teraz na łóżku szpitalnym widział zwaliste kształty nakryte kocem obleczonym w pocerowaną poszwę oznaczoną sinymi pieczątkami. Widział skołtunione włosy, które dawno nie miały kontaktu z grzebieniem.

      Wyglądała żałośnie.

      Czy to ja taką ją stworzyłem? Czy z mojej winy urocza, słodka dziewczyna zamieniła się w to okropne babsko?

      – Zostaw mnie w spokoju. Idź sobie – odparła po chwili.

      – Nie. Musimy porozmawiać.

      – Nie mamy o czym.

      – Oczywiście, że mamy. W domu czekają dzieci. Jak mogłaś im to zrobić? Jak mogłaś o nich zapomnieć?

      Ramiona Elżuni zadrgały jeszcze gwałtowniej, lecz po chwili otarła twarz i odwróciła się na plecy. Tymek zauważył siniejący policzek.

      – Ty


Скачать книгу