Zapiski syna tego kraju. James Baldwin
Читать онлайн книгу.-5560-510c-8cfc-5d2179c6cf11.jpg" alt="cover.jpg"/>
James Baldwin
Zapiski syna tego kraju
Przełożył Mikołaj Denderski
Wydawnictwo Karakter
Kraków 2019
Spis treści
Wprowadzenie
Przedmowa do wydania z 1984 roku
Zapiski autobiograficzne
CZĘŚĆ PIERWSZA
Powieść protestu dla każdego
Many Thousands Gone
Carmen Jones. Ciemne jest dostatecznie jasne
CZĘŚĆ DRUGA
Getto w Harlemie
Podróż do Atlanty
Zapiski syna tego kraju
CZĘŚĆ TRZECIA
Spotkanie nad Sekwaną. Czarny i brązowy stają twarzą w twarz
Kwestia tożsamości
Równy w Paryżu
Obcy w wiosce
Podziękowania
Nota tłumacza
Przypisy
Pauli Marii i Gebrilowi
Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym
This ebook was bought on LitRes
Jamesa Baldwina jako eseistę poznałem dopiero w trakcie pierwszego roku studiów. Wcześniej był dla mnie jedynie autorem powieści, opowiadań oraz sztuk, człowiekiem, któremu ufałem, który w swoich obrazach Harlemu i harlemczyków ukazywał świat tak dobrze mi znany z czasów dorastania w Waszyngtonie. Ludzie w Harlemie, tak jak ludzie w Waszyngtonie, to jedna rodzina – mówił mi Baldwin w sposób typowy dla wszystkich najlepszych i obdarzonych talentem krasomówczym pisarzy, którzy opiewają to, co wieczne i uniwersalne, opowiadając nam w słowach – a każde z nich jest owocem ciężkiej pracy – o najdrobniejszych szczegółach codzienności: o tych kobietach w kościele, które w każde nabożeństwo wkładają całe serce i duszę, tak jakby chciały pokazać swemu bogu, jak bardzo zasługują, by ten dał im przestąpić bramy jego raju. O pyle, który wiecznie kłębi się w powietrzu w mieszkaniach biednych ludzi, jak gdyby chciał im przypomnieć o miejscu przypisanym ich życiu. O ulicach miasta, na których budynki zamieszkiwane przez Murzynów1 nigdy nie stoją prosto, lecz chylą się w żałobie każdy w inną stronę.
Tak więc tego Baldwina znałem, a on, w ów osobliwy sposób typowy dla członków jednej rodziny, znał mnie. Kiedy pod koniec sierpnia 1968 roku udałem się na uczelnię, wziąłem z sobą niewiele książek – przewidywałem, że znajdę ich pod dostatkiem w bibliotece, która czeka na mnie w Holy Cross College. Spakowałem tylko dwie pozycje niebeletrystyczne, obie kupione w antykwariacie niedługo przed tym, jak przyjęto mnie na studia. Żadnej jeszcze nie czytałem. Pierwszą z nich był wydany w latach pięćdziesiątych sążnisty tom poświęcony pisaniu logicznych i opartych na dobrze uzasadnionych przesłankach rozprawek. Nigdy go nie przeczytałem, być może z powodu jego nieprzystępności (zobaczywszy go na półce w moim pokoju w akademiku, Clarence Thomas, na miesiąc przed ukończeniem studiów w Holy Cross w 1971 roku, nabył go ode mnie za pięć dolarów; nie przypominam sobie, ile sam za niego dałem). Drugą zaś były Zapiski syna tego kraju. Wyruszałem ku nowemu życiu – życiu intelektualnemu i edukacji pośród białych ludzi – i pomyślałem, że skoro Baldwinowska fikcja literacka tak wiele nauczyła mnie o czarnych, to jego eseje mogą odnieść podobny skutek, zważywszy na miejsce, w które się udawałem.
Studia w Holy Cross rozpocząłem, wybrawszy jako przedmiot kierunkowy matematykę – głównie dlatego, że matma dobrze mi szła w liceum. Byłem wtedy skrajnie nieśmiały, a jako że nigdy nie badano mi wzroku i nie miałem o niczym dostatecznego pojęcia, nie zdawałem sobie sprawy, że mojemu częstemu niedowidzeniu na tablicę można zaradzić za pomocą okularów. Siedziałem na końcu sali w czasie zajęć dla pierwszego roku z rachunku różniczkowego, prowadzonych przez nieprzystępnego wykładowcę, który przez znaczną część zajęć stał odwrócony do studentów plecami i pisał na tablicy, w związku z czym w miarę upływu semestru moje zaległości rosły.
Zmienię kierunek na anglistykę – powiedziałem sobie w grudniu, ze świadomością, jak bardzo uwielbiam czytać i że z różniczek czeka mnie dwója, a co za tym idzie, że nie zwiążę życia z matematyką. Przed udaniem się na przerwę świąteczną sięgnąłem pierwszy raz po Zapiski syna tego kraju, być może zrozumiawszy, że odtąd moje życie będzie w coraz większym stopniu polegać na pisaniu esejów. Pierwsze, co mówi mi James Baldwin w Zapiskach autobiograficznych, to: „Urodziłem się w Harlemie”. Proste, nieozdobione niczym stwierdzenie, tak jakby podanie czytelnikowi tej prawdy w sposób najzwyklejszy pozwalało mu na lepsze zrozumienie jej wagi. Był to Harlem, ale ponieważ tak dobrze znałem Baldwina fikcji literackiej, tego Baldwina, którego czarni mogliby być waszyngtończykami, jedynym lepszym sposobem, w jaki mógłby on zacząć budować porozumienie, byłoby napisanie: „Urodziłem się w Waszyngtonie, w Dystrykcie Kolumbii”.
Spora część tego wprowadzającego eseju traktuje o byciu pisarzem, czymś, co przez wiele lat miało pozostawać dla mnie bez znaczenia – o konieczności zagłębiania się w siebie po to, by móc opowiadać prawdę o świecie, o którym się pisze; o trudnościach, przed jakimi staje młody pisarz murzyński, kiedy o „kwestii murzyńskiej” pisze się tak wiele; wreszcie także o pragnieniu, by być „dobrym pisarzem”.
W tym krótkim eseju występuje jednak trzydziestojednoletni, całkiem obyty w świecie człowiek (sam swój pierwszy paszport otrzymałem dopiero w wieku pięćdziesięciu czterech lat), który wciąż mierzy się z faktem, że urodził się w niewielkim i często nieprzyjaznym świecie, będącym – na dobre i na złe – częścią większego świata, który na ogół jego samego oraz jego niewielki świat odrzucał. Byłem studentem Holy Cross – nierzadko szczęśliwym, że studiuję „w Krzyżu” – ale wiedziałem, ilekroć występowałem za próg mojego pokoju w akademiku Beaven, że żadna część tego miejsca w Worcester w Massachusetts nie powstała z myślą o mnie. Czułem to, ale wówczas jeszcze nie miałem zbyt wielu słów, żeby o tym mówić. Dał mi je Baldwin. Oto Baldwin, z jego „szczególnym stosunkiem”, mówiący o Szekspirze i katedrze w Chartres, o Empire State Building i o Bachu: „W rzeczywistości nie były to moje dzieła, nie zawierały mojej historii, mógłbym w nieskończoność