Intruz. Marek Stelar

Читать онлайн книгу.

Intruz - Marek Stelar


Скачать книгу
b3_img_img_f0a37841-bac0-5d88-abac-04b27f177990.jpg" alt="ICover.jpg"/>

      Wszystkie wydarzenia, postacie i niektóre miejsca opisane w tej historii są fikcyjne.

      1. Warszawa, wiosna 2018

      – Proszę się trochę podsunąć do góry, znów mi pan uciekł…

      Gabinet stomatologiczny tonął w blasku promieni słońca wpadających przez szeroki na całe pomieszczenie pas okien i stłumionych nieco półprzezroczystymi, zasuniętymi do połowy roletami. Fotel skierowany był nie w stronę okien, lecz na przeciwległą ścianę, na której wisiał pięćdziesięciocalowy plazmowy ekran. Może dlatego, że widok na zewnątrz nie był zbyt atrakcyjny. Dzięki temu, zamiast kominów mokotowskich kamienic, pacjenci oglądali widoki z najpiękniejszych miejsc świata, okraszone kojącą muzyką, która sączyła się z niewidocznych, ukrytych w podwieszanym suficie głośników.

      Mężczyzna niemal leżał na fotelu, nad jego szeroko otwartymi ustami pochylał się stomatolog.

      – Niech się pan mnie nie boi, robię, co mogę – zażartował, poprawiając maseczkę zsuwającą się z nosa.

      Pacjent zmrużył oczy i wybełkotał niewyraźnie:

      – Ja też robię, co mogę…

      Roześmieli się obaj, wiedzieli, że to taki mały prezent dla pacjenta od dentysty: chwila oddechu i spadku napięcia. Moment na uspokojenie.

      – Co się stało? Zabolało? – Dentysta zmarszczył nagle brwi.

      – Nie, nie. – Pacjent machnął ręką. – Coś mi się tylko przypomniało…

      Wciąż mówił niewyraźnie. Palce obleczone lateksem zniknęły co prawda z jego ust, ale gazik wypychał mu dolną wargę i krępował język.

      – Coś nieprzyjemnego? – Stomatolog odłożył wiertło na asystor.

      – Nie, nie o to chodzi. Kiedy pan się tak roześmiał, przypomniał mi się ktoś z dzieciństwa. Byliśmy razem na obozie młodzieżowym. Ten pana śmiech brzmi niemal identycznie.

      – Może to byłem ja? Może już się kiedyś spotkaliśmy? Nawet na tym obozie, jesteśmy chyba w podobnym wieku? – Zmrużył oczy. – Gdzie on był?

      – W Paprotnie, niedaleko…

      – Rewala?

      – Tak! To taka dziura, że aż strach. Nawet nie wiem, czy jeszcze istnieje. Skąd pan ją zna?

      – Cóż… Sporo jeżdżę po kraju.

      – Nawet jeśli się kiedyś spotkaliśmy, to na pewno nie wtedy. – Mężczyzna pokręcił głową i sięgnął do ust, wyjmując gazik, który wysunął mu się spod języka. – To była dziewczyna. Niech pan mi nie ma za złe, ale była bardzo podobna do pana. Wręcz łudząco. W dodatku strasznie dziwna, niepokojąco dziwna. Ale ten śmiech… Identyczny. Mam znakomitą pamięć dźwiękową, w końcu jestem muzykiem. A nie ma pan przypadkiem siostry?

      – Spokojnie, ja wezmę. – Stomatolog nie odpowiedział, tylko wyjął zaśliniony wałeczek z palców pacjenta i wyrzucił do kosza na śmieci wyściełanego czerwonym, plastikowym workiem.

      – To co? – zapytał, uśmiechając się. – Jedziemy dalej z tym koksem?

      Pacjent przewrócił oczami i odchylił głowę, a dentysta włożył między dziąsło a policzek nowy gazik i wrócił do pracy. Skończył kilkanaście minut później. Zsunął maseczkę z nosa i ust na podbródek, a potem ściągnął z trzaskiem lateksowe rękawiczki, które wylądowały tam, gdzie wcześniej gazik.

      – Gotowe. Proszę nie jeść przez godzinę. Gdyby bolało, kiedy znieczulenie puści, proszę dobrać coś przeciwbólowego. Obawiam się, że może trochę ćmić, kiedy minie znieczulenie.

      – Biegać mogę?

      – Biegać?

      – Tak, biegać. Planowałem dziś wieczorem truchtanie na Agrykoli. Nie ma przeszkód?

      Dentysta spojrzał w okno.

      – Żadnych – odparł obojętnie. – W końcu sport to zdrowie…

      Mężczyzna zsunął się z fotela, otarł usta papierową chusteczką i odruchowo się jej przyjrzał. Jeszcze raz popatrzył na stomatologa i pokręcił głową.

      – Jak ja nie lubię, kiedy nie mogę sobie czegoś przypomnieć – powiedział z namysłem.

      – A czego pan zapomniał? – Dentysta znów zmarszczył brwi: były tak rzadkie, że prawie niewidoczne.

      – Skąd pana kojarzę.

      Lekarz machnął ręką.

      – Ach, to… Niech pan sobie tym nie zaprząta głowy – poradził. – A jeśli mowa o zapominaniu, to proszę jednak nie zapomnieć: następna wizyta za dwa tygodnie, wtorek, siedemnasta. Gdyby coś się zmieniło, musiałbym pilnie wyjechać czy coś takiego, sekretarka przyśle mail albo zadzwoni. Do zobaczenia.

      * * *

      Biała skoda zatrzymała się przy Myśliwieckiej, na parkingu przy kortach Legii. Drzwi kierowcy otworzyły się. Z samochodu wysiadł mężczyzna ubrany w obcisłe spodnie do biegania i ciemny softshell. Zamknął drzwi, porozciągał się trochę, raczej dla zasady niż z potrzeby, bo planował tylko krótką przebieżkę. Potem pochylił się i poprawił sznurówki. Ruszając truchtem przed siebie, odruchowo sprawdził językiem zrobiony trzy godziny wcześniej ząb. Nie bolał, ale na wszelki wypadek łyknął dwa panadole, żeby nic nie zaskoczyło go wieczorem podczas koncertu. Przebiegł przez ulicę i aleją Radiowej Trójki, już szybszym tempem skierował się w stronę Agrykoli. Było późne popołudnie, pora powrotów z pracy, więc w parku nie było dużo ludzi. Kilka minut później, gdy biegł asfaltową aleją w stronę Ogrodu Botanicznego, ujrzał kogoś zbliżającego się z naprzeciwka. Szczupły facet w czapce z daszkiem biegł z pochyloną głową, więc kiedy zbliżali się do siebie, lekko zboczył w prawo, żeby ustąpić mu miejsca. Nie był typem pieniacza, zresztą rozumiał, jak można zapomnieć o wszystkim, kiedy już wpadnie się w swój rytm biegu i człowieka pochłoną własne myśli. Tamten widocznie zauważył go w ostatniej chwili, i choć miał dość miejsca, by się minęli, odskoczył dziwnie skurczony w pół kroku. Mimo to potrącili się dość mocno biodrami. Mężczyzna poczuł ból wysoko w udzie, po wewnętrznej stronie. Syknął, ale tamten pobiegł dalej, wciąż z pochyloną głową. Kiedy się za nim obejrzał, żeby posłać mu kilka słów na do widzenia, zobaczył, jak tamten, kołysząc biodrami w miarowym tempie, w milczeniu podnosi rękę w geście przeprosin. Dał więc sobie spokój i lekko utykając, potruchtał dalej, masując bolące miejsce.

      Następnego dnia rano ból się zwiększył. Mężczyzna czuł się źle, nie miał apetytu, na widok jajecznicy, którą zrobiła mu żona, dostał mdłości. Zaczął go boleć również brzuch. Sugestię, że to atak wyrostka, zbył machnięciem ręki, w końcu bolało go po lewej stronie. Wziął kolejną dawkę paracetamolu i ibuprofen. Wieczorem podczas koncertu noga i brzuch zaczęły mu dokuczać jeszcze bardziej. Mężczyzna zaczął się pocić. Ból przeszkadzał mu w grze, smyczek sunął momentami po strunach wiolonczeli zupełnie nie tak, jak go prowadził. W czasie przerwy zwymiotował w łazience. Na salę koncertową już nie wrócił; zamówił taksówkę i pojechał do domu; wziął nospę i położył się do łóżka. W nocy żona wezwała karetkę. Udo w okolicach pachwiny wyglądało, jakby zaczęło gnić, węzły chłonne wypchnęły skórę, a gorączka niemal paliła go żywcem. Mężczyzna majaczył i rzęził z bólu. W szpitalu zaczęto go diagnozować, ale zanim ktokolwiek zdał sobie sprawę, jak poważny jest jego stan, kolejne narządy wewnętrzne przestawały funkcjonować. Krwawienie z jelita cienkiego, a następnie mocznica i odwodnienie spowodowały zapaść.

      Mężczyzna zmarł kilkanaście godzin później, nie odzyskawszy przytomności.

      * * *

      Warszawa, październik 2018

      Marius starannie układał narzędzia w odpowiednich przegródkach. Metodycznie i skrupulatnie. Jego uwielbienie porządku graniczyło z obsesją i wiedział o tym, ale uważał, że właśnie dzięki temu osiągnął w życiu


Скачать книгу