Kto zabił?. Daniel Bachrach
Читать онлайн книгу.Daniel Bachrach
Kto zabił?
Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów z których pochodzi.
Zdjęcie na okładce: Shutterstock
Copyright © 2019, 2020 Daniel Bachrach i SAGA Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788726534726
1. Wydanie w formie e–booka, 2020
Format: EPUB 2.0
Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą SAGA Egmont oraz autora.
SAGA Egmont, spółka wydawnictwa Egmont
Dowiedziono, że na sto wypadków morderstwa sprawca prawie zawsze pozostawia na miejscu przestępstwa ślady, czyli tak zwaną swoją „wizytówkę”, która doprowadza prędzej czy później do jego ujęcia. Nawet w wypadkach z góry dobrze zaplanowanego przestępstwa morderca popełnia jakiś błąd. Jakie są tego powody?
Wiadomo, iż przestępca stara się jak najszybciej opuścić miejsce popełnionego czynu i mimo zimnej krwi, czuje zawsze pewien niepokój. To właśnie te czynniki wpływają korzystnie na prowadzącego śledztwo, który w walce ze sprawcą, nie obawiając się niczego, zachować może spokój i zimną krew.
W roku 1920 wielkie wrażenie w Warszawie wywarł nagły zgon znanego przemysłowca, pana L. Przypuszczano początkowo, że zmarły popełnił samobójstwo. Sekcja zwłok wykazała otrucie arszenikiem.
W dwa tygodnie po śmierci pana L. wezwany zostałem do gabinetu naczelnika urzędu śledczego. Zastałem u niego mężczyznę w podeszłym wieku, którego mi naczelnik przedstawił jako prokurenta zmarłego.
– Słyszał pan zapewne o nagłym zgonie przemysłowca, pana L.? – rozpoczął naczelnik, prosząc, bym usiadł.
– Otóż obecny tu pan J. podejrzewa, że zmarły nie miał powodu do popełnienia samobójstwa i że padł ofiarą zbrodni. Przytacza przy tym pewne szczegóły i swoje spostrzeżenia, które po głębszym zastanowieniu się uznać należy, jako niepozbawione logiki. Oczywiście ze względu na osobę zmarłego i jego rodzinę postępować musimy bardzo ostrożnie, zechce pan zatem udać się z panem J. do swojego gabinetu, gdzie opowie panu wszystko, a potem naradzimy się wspólnie, co czynić dalej.
Opuściłem wraz z panem J. gabinet naczelnika i po przybyciu do siebie wydałem polecenie dyżurnemu wywiadowcy, by mi nie przeszkadzano.
– A zatem słucham pana – rozpocząłem.
– Nie wiem, czy podejrzenie moje nie jest wytworem fantazji, ale znałem zmarłego przeszło trzydzieści lat, gdyż tak długo pracuję w firmie. Przedsiębiorstwo nasze prosperowało bardzo dobrze, a zmarły do ostatniej chwili swojego życia cieszył się dobrym zdrowiem i był zawsze optymistycznie usposobiony. Jeszcze na dzień przed zgonem rozmawiał ze mną bardzo szeroko o swoich planach finansowych, w związku z którymi zamierzał w najbliższych dniach wyjechać za granicę.
– To jeszcze nie jest dowód, że pan L., w przypływie nagłego rozstroju nerwowego, nie popełnił samobójstwa, gdyż często spotykamy się z takimi wypadkami, kiedy taki akt jest dokonywany bez żadnej istotnej przyczyny. O ile zatem nie ma pan żadnych innych danych na poparcie swoich podejrzeń, wątpię bardzo, czy możliwe będzie wszczęcie śledztwa.
– Opowiem panu, na czym opieram swoje podejrzenia, panie komisarzu, a wtedy sam pan najlepiej będzie mógł osądzić.
Krytycznego wieczora byłem przypadkowo na dworcu głównym. Nagle zauważyłem przy kasie pociągów dalekobieżnych pannę K., sekretarkę prywatną zmarłego. Była ubrana w szary kostium podróżny i trzymała w ręku walizeczkę. Oczom swoim wierzyć nie chciałem, gdyż panna K. nic nie wspominała o zamierzonym wyjeździe. Zaintrygowany tym wcisnąłem się między pasażerów stojących przy kasie i usłyszałem, jak zażądała biletu drugiej klasy do Gdańska. Zapytała przy tym, kiedy odchodzi następny pociąg. Dowiedziawszy się, że dopiero za dwie godziny, okazała silne zdenerwowanie i wolnym krokiem odeszła od okienka. Poszedłem w ślad za nią i koło kiosku z gazetami zbliżyłem się do niej. „Dokąd pani się wybiera?” – zapytałem pannę K. Zauważyłem zmieszanie na jej twarzy. Spojrzała na mnie wyniośle i odrzekła zimnym tonem, że prawdopodobnie się pomyliłem i wziąłem ją za kogoś innego. „Nie jestem przecież ślepy” – odpowiedziałem z uśmiechem. Zmierzyła mnie od stóp do głów i szybko oddaliła się.
– Może się pan rzeczywiście pomylił? – zapytałem. – Przyznam się panu komisarzowi, że sam zwątpiłem, czy nie zachodzi tylko niezwykłe podobieństwo, lecz kiedy następnego dnia przyszedłem do biura i panna
K. nie zjawiła się więcej, byłem przekonany, że się nie pomyliłem.
– Zechce mi pan teraz powiedzieć, w jakich okolicznościach znaleziony został zmarły.
– Przyszedłem, jak zwykle, o godzinie dziewiątej rano do biura. Pan L., którego mieszkanie prywatne znajdowało się obok biura, zjawiał się w swoim gabinecie około godziny dziesiątej i wzywał mnie do siebie bądź przez woźnego, bądź też telefonował do mnie aparatem wewnętrznym. Kiedy o godzinie jedenastej nie miałem od niego żadnej wiadomości, aczkolwiek nie byłem jeszcze zmartwiony, posłałem woźnego do jego mieszkania prywatnego. Przypuszczałem bowiem, że nagle zasłabł, a chciałem się z nim porozumieć co do pewnych spraw handlowych.
Po chwili powrócił woźny i oświadczył mi, że pan
L. nie nocował w domu i służba już jest zaniepokojona jego nieobecnością. Zaznaczyć tu muszę, że zmarły był wdowcem i miał tylko jednego syna, który z powodu niesnasek rodzinnych pracował poza Warszawą.
Postanowiłem udać się do gabinetu pana L. Zapukałem kilkakrotnie, lecz nikt się nie odzywał. Otworzyłem po cichu drzwi i wtedy, ku mojemu wielkiemu przerażeniu, zauważyłem leżącego na ziemi pana L. Podbiegłem do niego i natychmiast spostrzegłem, że wszelki ratunek jest spóźniony i mam przed sobą trupa. Zaalarmowałem cały personel. Po upływie kwadransa zjawił się wezwany domowy lekarz pana L. i stwierdził, że śmierć nastąpiła na skutek otrucia arszenikiem. Na biurku stała pusta szklanka i doktor ustalił, że zgon miał miejsce już poprzedniego wieczora. Według zdania doktora, zmarły popełnił samobójstwo.
– Dlaczego, o ile podejrzewał pan, że popełnione zostało morderstwo, nie wspomniał pan dotychczas nikomu o spotkaniu na dworcu panny K.? – zapytałem.
– Przyznam się panu, panie komisarzu, że obawiałem się, by niesłusznymi podejrzeniami nie narazić na przykrości dziewczynę niewinną. Walczyłem sam ze sobą, nie wiedząc, co począć. Upłynęło kilka dni i później obawiałem się już zwrócić do policji.
– Cóż zatem spowodowało, że pan się dziś zgłosił? – Przyznam się panu, że nie śpię po nocach i nie mogę znaleźć spokoju. Postanowiłem zatem przyjść do panów i opowiedzieć o wszystkim.
– Czy panna K. powróciła w międzyczasie do Warszawy i pojawiła się w biurze?
– Od tego wieczora więcej jej nie widziałem. Jesteśmy zaniepokojeni i zaintrygowani jej nagłym wyjazdem.
Wobec tego, że pan J. nie mógł mi udzielić więcej żadnych informacji, udałem się po pożegnaniu z nim do gabinetu naczelnika. Uprzedziłem jeszcze przedtem pana J., by nikomu na razie nie wspominał o swojej wizycie u nas.
Zreferowałem naczelnikowi całą sprawę i po porozumieniu się z prokuratorem rozpoczęliśmy śledztwo. Tegoż jeszcze dnia udałem się razem z jednym z wywiadowców do mieszkania zmarłego. Zajmował on czteropokojowe mieszkanie w śródmieściu, wraz z lokajem i kucharką.
Rozpocząłem od przesłuchania lokaja. Jak się dowiedziałem, służył on u zmarłego przeszło dwadzieścia lat i był zaufanym nieboszczyka.
– Doktor stwierdził, że pan L. popełnił samobójstwo – rozpocząłem, zwracając się do służącego. – Czy nie wie pan, jakie nieboszczyk miał powody ku temu?
– Nie uwierzę nigdy, ażeby mój pan się sam zabił