To. Wydanie filmowe. Стивен Кинг
Читать онлайн книгу.do robienia hałasu, wiecie. Taka, co wydaje odgłosy, jakby ktoś pierdział. Znacie to? Miałem kiedyś taką. Dostałem ją na Halloween czy Nowy Rok, a może na jakieś inne pierdolone święto, była całkiem fajna, ale gdzieś ją posiałem. A może ktoś mi ją podprowadził w budzie. Nie mam pojęcia. No, nieważne. Potem lunapark zamknęli, a my wyszliśmy i Steve nadal truł dupę Webby’emu, wiecie, o tym, że nie potrafił wygrać tej pieprzonej pedalskiej czapeczki. Webby niewiele gadał i wiedziałem, że to kiepski znak, ale robiłem dobrą minę do złej gry, kapujecie. Czułem, że powinienem go zmusić, żeby zmienił temat, ale w ogóle nie byłem w stanie myśleć. Nie mogłem, rozumiecie, na niczym się skupić. No więc kiedy doszliśmy na parking, Steve mówi: „Gdzie ty chcesz iść? Do domu? Już?”. A Webby na to: „Pokręćmy się wpierw trochę pod Falconem, zobaczymy, może ta ciota się tam zjawi”.
Boutillier i Rademacher wymienili spojrzenia. Boutillier uniósł palec i stuknął nim w policzek. Choć chłopak w roboczych butach o tym nie wiedział, mówił o morderstwie pierwszego stopnia.
– A ja na to, że muszę iść do domu, a Webby: „Boisz się przejść obok tej knajpy dla pedałów?”. No to ja mu odpowiadam: „Nie, kurwa!”, a Steve, który był naćpany czy jak, nie mam pojęcia, wtrąca: „Wpierdolmy jakiemuś pedałowi! Wpierdolmy…”.
Czas okazał się dla wszystkich nielitościwy. Adrian Mellon i Don Hagarty wyszli właśnie z Falcona po wypiciu dwóch piw; przeszli obok przystanku autobusowego i wzięli się za ręce. Żaden z nich o tym nie myślał. Zrobili to odruchowo. Była dwudziesta druga dwadzieścia. Doszli do zakrętu i skręcili w lewo. Most Pocałunków znajdował się o pół mili stąd. Mieli zamiar przejść przez Main Street Bridge, który był o wiele mniej romantyczny. Poziom Kenduskeag był niski – nie więcej niż cztery stopy wody przepływającej apatycznie wokół cementowych filarów.
Kiedy śmieciarka zatrzymała się tuż przed nimi (Steve Dubay zauważył ich, jak wychodzili z Falcona, i bardzo się ucieszył z tego powodu), znajdowali się na skraju mostu.
– Zatrzymaj! Zatrzymaj! – ryknął Webby Garton. Dwaj mężczyźni przeszli właśnie pod latarnią i dopiero wtedy zauważył, że trzymali się za ręce. To doprowadziło go do pasji… – Zajedź im drogę, do cholery. – I Steve to zrobił.
Chris Unwin odmówił uczestnictwa w tym, co działo się później, ale Don Hagarty wyznał coś całkiem innego. Powiedział, że Garton wyskoczył z wozu, zanim jeszcze ten się zatrzymał. Dwaj pozostali szybko poszli w jego ślady. Potem doszło do wymiany zdań. Niezbyt przyjemnej, ogólnie rzecz biorąc. Tym razem Adrian nie próbował się silić na przytyki czy fałszywą kokieterię. Zdawał sobie sprawę, że wpadli w poważne tarapaty.
– Daj mi ten kapelusik – rzekł Garton. – Daj mi go, pedale.
– A jak ci dam, zostawisz nas w spokoju? – Adrian był zielony ze strachu, o mało nie zaczął płakać, spoglądając przerażonym wzrokiem to na Unwina, to na Dubaya, to znowu na Gartona.
– Po prostu mi go daj, skurwielu!
Adrian podał mu go. Garton wyjął z lewej kieszeni dżinsów scyzoryk i przeciął kapelusz na dwie części. Przetarł nimi tyłek. Potem rzucił je na ziemię i podeptał. Don Hagarty cofnął się nieznacznie, podczas gdy uwaga pozostałych była skupiona na Adrianie i jego kapelusiku – twierdził, że szukał gliniarza.
– A może te… – zaczął Adrian Mellon i właśnie wtedy Garton uderzył go w twarz, ciskając go na barierę mostu. Adrian krzyknął, przykładając dłonie do ust. Krew ciekła mu przez palce.
– Ade! – krzyknął Hagarty i ponownie wysforował się do przodu. Dubay podstawił mu nogę. Garton kopnął go w brzuch, strącając go z chodnika na jezdnię. Jakiś samochód przejechał obok. Hagarty podniósł się na kolana i wrzasnął za nim przeciągle. Wóz nawet nie zwolnił. Kierowca – jak powiedział Gardenerowi i Reevesowi – w ogóle nie oglądał się na boki.
– Zamknij się, cioto! – syknął Dubay i kopnął go w twarz. Hagarty upadł na bok, do rynsztoka, na wpół przytomny.
Parę sekund później usłyszał głos Chrisa Unwina, mówiącego, żeby spadał, dopóki nie przydarzyło mu się to samo co jego kolesiowi. W swoim zeznaniu Unwin potwierdził, że ostrzegał chłopaka.
Hagarty słyszał głuche odgłosy uderzeń i krzyki swego kochanka. Adrian piszczał jak zając schwytany w sidła. Hagarty odczołgał się w stronę skrzyżowania i jasnych świateł dworca autobusowego, a kiedy był już dostatecznie daleko, obejrzał się za siebie. Adrian Mellon, który miał pięć i pół stopy wzrostu i ważył około stu trzydziestu pięciu funtów, był popychany i potrącany, zataczając się od Gartona przez Dubaya do Unwina i z powrotem. Ci trzej sprawiali wrażenie, jakby grali w jakąś grę żywą piłką. Jego ciało było bezwładne i wiotkie jak ciało szmacianej lalki. Bili go, okładali pięściami, rozrywali na nim ubranie. Kiedy tak się przyglądał, zeznał, Garton uderzył Adriana w krocze. Mellonowi włosy przesłaniały oczy. Krew ciekła mu z ust i plamiła koszulę. Webby Garton miał na prawej ręce dwa ciężkie sygnety – jeden był sygnetem liceum z Derry, drugi własnoręcznie zrobił i ozdobił wypukłymi literami DB. Oznaczały one Dead Bugs – jego ulubiony zespół heavymetalowy. Sygnet rozdarł górną wargę Adriana Mellona i strzaskał trzy z jego górnych zębów tuż przy linii dziąseł.
– Pomocy! – krzyknął Hagarty. – Na pomoc! Na pomoc! Oni go zabiją! Pomocy! – Budynki przy Main Street były spowite mrokiem i tajemnicze. Nikt nie przybył z pomocą, nawet od strony oazy światła oznaczającej dworzec autobusowy, i Hagarty nie mógł pojąć, jak to w ogóle możliwe. Widział ich, kiedy mijał ich wraz z Ade’em. Czy nikt nie przyjdzie mu na pomoc? Nikt?
– Pomocy! Oni go zabiją! Na pomoc! Proszę! Na miłość boską! Pomocy… – wyszeptało jeszcze coś z lewej strony Dona Hagarty’ego, a później słychać już było tylko chichot.
– Wykąpać pedzia! – krzyczał teraz Garton. Krzyczał i śmiał się.
Hagarty powiedział Gardenerowi i Reevesowi, że cała trójka zarykiwała się ze śmiechu, tłukąc Adriana gdzie popadło.
– Wykąpać pedzia! Do wody z nim!
– Na pomoc – rozległ się ponownie ten cichy głos i choć brzmiał ponuro, ponownie dał się w nim słyszeć ten sam chichot, przypominający śmiech dziecka, które nie może sobie z czymś poradzić.
Hagarty spojrzał w dół i zobaczył klowna – i właśnie w tym momencie Gardener i Reeves zamknęli sprawę, bo reszta była zwyczajnym majaczeniem szaleńca. Jednakże później Harold Gardener zaczął się zastanawiać. Ale to było później – kiedy się dowiedział, że Unwin potwierdził zeznania Hagarty’ego na temat klowna – i wtedy coś go tknęło. Jego partner nigdy nie miewał przeczuć, a w każdym razie nie przyznawał się do tego. Klown, powiedział Hagarty, wyglądał jak skrzyżowanie Ronalda McDonalda ze starym telewizyjnym Bozem, a przynajmniej tak mu się wydawało. Te skojarzenia przywiodły mu na myśl pomarańczowe kępki włosów po bokach łysej jak kolano głowy. Dopiero po dłuższym namyśle doszedł do wniosku, że podobieństwo pomiędzy tym a tamtym klownem było raczej niewielkie. Uśmiech namalowany na białej twarzy był czerwony, a nie pomarańczowy, oczy zaś srebrne i lśniły silnym blaskiem. Prawdopodobnie szkła kontaktowe… ale coś w głębi duszy podpowiadało mu, że te oczy naprawdę są srebrne. Miał na sobie workowaty strój z wielkimi pomarańczowymi pomponami-guzikami, a na rękach wielkie rękawice.
– Jeśli potrzebujesz pomocy, Don – powiedział klown – weź sobie balonik. – I wyciągnąwszy przed siebie rękę, zaproponował mu balonik. – One pływają w powietrzu – rzekł klown. – Tu, na dole, wszyscy pływamy.