To. Wydanie filmowe. Стивен Кинг

Читать онлайн книгу.

To. Wydanie filmowe - Стивен Кинг


Скачать книгу
kanału przepływające wzdłuż betonowych nabrzeży pokrywała lodowa powłoka przypominająca kożuch na mleku, spękany i o nierównej powierzchni. Strumień pomimo unieruchomienia tętnił życiem w słabym świetle zimowego zmierzchu i był obdarzony swoistym, trudnym do zdefiniowania pięknem.

      Ben skręcił na południowy zachód w stronę Barrens. Kiedy obrał ten kierunek, ponownie miał wiatr w plecy. Jego podmuchy chłostały bezlitośnie materiał spodni chłopca, które trzepotały niczym flaga na wietrze.

      Kenduskeag płynął wzdłuż wybetonowanego nabrzeża kanału około pół mili – potem beton się kończył i strumień wlewał się na teren Barrens, które o tej porze roku stanowiło upiorny świat szkieletów skutych lodem krzaków jeżyn i sterczących nagich gałęzi.

      Tam w dole, na lodzie, stała jakaś postać.

      Ben spojrzał na nią i pomyślał: Owszem, tam na dole może być jakiś człowiek, ale czy to możliwe, żeby miał na sobie strój, który wydaje mi się, że ma? To niemożliwe, no nie?

      Postać miała na sobie coś, co przypominało srebrzystobiały strój klowna. Wiatr rozdymał go z każdym kolejnym podmuchem. Nogi zdobiły olbrzymie pomarańczowe buty, które harmonizowały z pomarańczowymi guzikami-pomponami zdobiącymi przód jego kostiumu. W jednej ręce klown trzymał pęk sznurków, na których były uwiązane różnokolorowe balony, a kiedy Ben zauważył, że te balony zaczęły płynąć w jego stronę, poczuł, że ogarnia go jeszcze większy niepokój. Czuł się niepewnie jak nigdy dotąd. Zamknął oczy, przetarł je i otworzył. Zdawało się, że balony nadal napływają w jego stronę.

      Usłyszał pod czaszką głos pana Fazio: „Uważaj na odmrożenia, chłopcze”. To musiała być halucynacja albo miraż wywołany nagłym kaprysem pogodowym. Owszem, tam na lodzie mógł się znajdować jakiś człowiek, ba, praktycznie rzecz biorąc, mógł on być nawet ubrany w strój klowna. Ale balony nie mogły napływać w stronę Bena, pod wiatr. A wyglądało na to, że tak właśnie było.

      – Ben! – zawołał klown stojący na lodzie. Ben miał wrażenie, że ten głos rozległ się tylko w myślach, choć wydawało mu się, że po prostu go usłyszał. – Chcesz balonik, Ben?

      W tym głosie było coś tak złego, tak potwornego, że Ben miał ochotę obrócić się na pięcie i uciec, gdzie pieprz rośnie, ale jego nogi wydawały się jak gdyby przyspawane do chodnika – przymarznięte do ziemi, jak huśtawki na szkolnym placu zabaw.

      – One unoszą się w powietrzu, Ben! One wszystkie pływają w powietrzu! Sprawdź i zobacz sam!

      Klown zaczął iść po lodzie w stronę mostu na kanale, na którym znajdował się Ben. Ben patrzył, jak tamten się zbliżał, stojąc w kompletnym bezruchu. Patrzył na niego jak ptak na zbliżającego się węża. Balony powinny popękać na mrozie, ale nie popękały. Unosiły się nad i przed klownem, podczas gdy powinny być znoszone wiatrem do tyłu, w stronę Barrens, skąd – jak w głębi duszy przypuszczał Ben – wyłoniła się tajemnicza postać. I wtem Ben zauważył jeszcze jeden szczegół. Choć ostatnie promienie zachodzącego słońca padały na skutą lodem powierzchnię kanału, klown nie rzucał cienia. W ogóle.

      – Spodoba ci się tu, Ben – rzekł klown. Teraz był już tak blisko, że Ben słyszał klapanie, które wydawały olbrzymie buty klowna, kiedy ten stąpał po nierównym lodzie. – Spodoba ci się tu, przyrzekam. Wszystkim chłopcom i dziewczynkom, których spotkałem, tu się podoba, bo to miejsce to jak Wyspa Przyjemności z Pinokia i Nibylandia z Piotrusia Pana; one nie muszą dorosnąć, a to jest wszystko, czego pragnie każde dziecko! Chodź więc! Oglądaj widoki, weź sobie balonik, karm słonie, baw się na zjeżdżalni! Spodoba ci się tu, och, Ben, spodoba ci się na pewno, będziesz mógł pływać do woli…

      I pomimo ogarniającego go strachu Ben zdał sobie sprawę, że część niego chciała dostać balonik. Jaki człowiek miał balon, który potrafił pływać na wietrze? Kto w ogóle słyszał o czymś takim? Tak – chciał dostać balonik i chciał zobaczyć twarz klowna, który pochylony wpatrywał się w lód jak ktoś, kto walczy z napierającą nań potworną wichurą.

      Ben nie wiedział… a może nie chciał wiedzieć, co by się stało, gdyby właśnie wtedy nie rozległ się dźwięk syreny Derry Town Hall. Najważniejsze było to, że syrena w ogóle zabrzmiała, a jej przenikliwy dźwięk przeszył mroźne wieczorne powietrze niczym ostrze kolca do lodu. Klown uniósł wzrok, jakby go to zaskoczyło, i wtedy Ben zobaczył jego twarz.

      Mumia! O mój Boże, to mumia! – pomyślał, a zgroza, jaka nim zawładnęła w tej samej chwili, zmusiła go, aby z całych sił oburącz uchwycił poręcz mostu. Gdyby tego nie zrobił, najprawdopodobniej by zemdlał. Oczywiście to nie była mumia, to nie mogła być mumia. Istniało co prawda wiele egipskich mumii, wiedział o tym, ale od razu pomyślał, że to właśnie ta mumia – pokryty warstwą piachu i kurzu potwór grany przez Borisa Karloffa w starym filmie, który oglądał jednego wieczoru w zeszłym miesiącu.

      Nie, to nie była ta mumia, to nie mogła być ona, bo przecież wszyscy wiedzieli, że filmowe potwory nie są prawdziwe. Nawet małe dzieci to wiedzą. Niemniej…

      Klown nie miał na sobie charakteryzacji ani nie był ot tak, po prostu, owinięty paroma zwojami bandaży. Miał na sobie bandaże, głównie na klatce piersiowej, szyi i nadgarstkach, bandaże, które łopotały na wietrze, ale Ben widział bardzo wyraźnie twarz klowna. Pokrywały ją głębokie bruzdy, skóra stanowiła pergaminową mapę zmarszczek, policzki były w strzępach, a ciało wyglądało jak wysuszone. Skóra na czole została rozdarta, ale nie dostrzegał krwi. Martwe usta wykrzywiały się w uśmiechu, odsłaniając poczerniałe zęby przypominające nagrobki. W czarnych dziąsłach potwora Ben ujrzał wgłębienia. Nie widział oczu, ale w mrocznych jamach pomarszczonych oczodołów błyszczało coś, co mogło się kojarzyć z zimnymi klejnotami, z których wykonywano oczy skarabeuszy.

      I choć wiatr wiał w przeciwną stronę, Ben miał wrażenie, że poczuł woń cynamonu, przypraw korzennych i gnijących bandaży pokrytych dziwacznymi maściami, piaskiem i krwią tak starą, że jej zaschnięte skrzepy przypominały płatki i ślady rdzy.

      – Tu na dole wszyscy pływamy – skrzeknął klown-mumia i Ben znowu poczuł ogarniające go przerażenie, gdyż dopiero teraz zdał sobie sprawę, że tamten w jakiś sposób zdołał dotrzeć do mostu i był teraz tuż pod nim, sięgając w górę swoją wysuszoną i powykrzywianą ręką, z której zwisały łopoczące niczym proporce strzępy i płaty skóry, ręką, w której można było zobaczyć wystające kawałki pożółkłych kości. Jeden palec, praktycznie całkowicie pozbawiony ciała, delikatnie musnął koniuszek jego buta. Paraliż Bena prysnął. Przebiegł przez most, wciąż mając w uszach gwizd syreny, który ucichł dopiero wówczas, gdy chłopiec znalazł się po drugiej stronie kanału. To musiało być złudzenie. Po prostu musiało.

      Klown nie mógł przebyć tak długiego dystansu w ciągu dziesięciu, piętnastu sekund trwania dźwięku syreny. Ale strach Bena nie był złudzeniem. Podobnie jak gorące łzy spływające z oczu i natychmiast zamarzające na policzkach. Biegł – jego buty dudniły na chodniku, a z tyłu za sobą słyszał odgłosy mumii w kostiumie klowna, wypełzającej z kanału, dźwięk prastarych, skamieniałych paznokci drapiących o metal, starych ścięgien skrzypiących jak nienaoliwione zawiasy. Słyszał przeciągły świst suchego oddechu tej istoty, który kojarzył mu się z pozbawionymi wilgoci korytarzami wielkiej piramidy. Czuł woń olejków i maści, którymi natarte były bandaże, i wiedział, że lada chwila ręce mumii, suche, kościste i pozbawione ciała, jak elementy jego zestawów konstrukcyjnych, zacisną mu się na ramionach. A potem odwrócą go i jego wzrok padnie na tę pomarszczoną, uśmiechniętą twarz. Oblicze Bena omiecie martwa rzeka oddechu stwora. Mumia pochyli nad nim


Скачать книгу