To. Wydanie filmowe. Стивен Кинг
Читать онлайн книгу.ucichł zupełnie, a nos Eddiego przestał krwawić, odezwała się jego astma i dała o sobie znać ze wzmożoną siłą. Zaczął gwałtownie chwytać powietrze, jego dłonie otwierały się i zaciskały w pięści, a oddech stał się dziwnie świszczący.
– Cholera! – jęknął Eddie, walcząc o kolejny łyk powietrza. – Astma! Rany! – Sięgnął po swój aspirator i w końcu zdołał wyjąć go z kieszeni. Urządzenie przypominało butelkę windeksu, z niewielkim spryskiwaczem przymocowanym u góry. Włożył do ust dziobek i nacisnął na spust.
– Lepiej? – spytał z niepokojem Bill.
– Nie. Jest pusty. – Eddie spojrzał na Billa oczyma pełnymi paniki, a potem powiedział: – Koniec ze mną, Bill. Koniec ze mną.
Opróżniony aspirator wypadł mu z ręki. Strumień chichotał tak jak zawsze, bynajmniej nie przejmując się tym, że Eddie Kaspbrak miał trudności z oddychaniem. Billowi przyszło nagle na myśl, że Henry i jego kolesie mieli rację co do jednego – to była rzeczywiście dziecinna tama. Ale przy jej rozwalaniu mieli sporo uciechy i czuł, jak z tego powodu narastała w nim tępa niepohamowana wściekłość.
– T-t-tylko s-spokojnie, E-eddie – powiedział.
Przez następne czterdzieści minut Bill siedział przy nim, oczekując, że lada moment astma Eddiego zacznie stopniowo ustępować. Zanim pojawił się Ben Hanscom, niepokój zmienił się w prawdziwy strach. Astma nie tylko nie ustąpiła, ale jeszcze się wzmogła. A drugstore przy Center Street, gdzie zaopatrywał się Eddie, znajdował się o trzy mile stąd. Jeśli wróci z lekarstwem dla Eddiego i zastanie go nieprzytomnego? Nieprzytomnego albo (nie pieprz, proszę, nie myśl tak) nawet martwego, dorzucił nieubłagany głos jego umysłu, (martwego jak Georgie, martwego)? Nie bądź idiotą! On nie umrze!
Nie. Prawdopodobnie nie. Ale jeśli po powrocie zastanie Eddiego w stanie combra4? Bill wiedział wszystko o combrach. Doszedł nawet do wniosku, że określenie „grzywacz” pochodziło od tych wielkich spienionych hawajskich fal, po których faceci ślizgali się na deskach surfingowych, i w sumie było to całkiem trafne określenie, bo czymże był ów comber, jeśli nie grzywaczem, który zalewał twój mózg?
W serialach lekarskich, takich jak Ben Casey, ludzie zawsze wpadali w stan śpiączki i czasami z niego nie wychodzili pomimo głośnych (i niezbyt kulturalnych) pokrzykiwań Bena Caseya.
Toteż siedział tam, wiedząc, że powinien jechać do sklepu, gdyż zostając tu i towarzysząc Eddiemu, nie mógł mu pomóc, niemniej nie chciał go zostawić samego. Jakaś irracjonalna, przesądna część niego była przekonana, że Eddie zapadłby w śpiączkę w tej samej chwili, kiedy on, Bill, odwróciłby się do niego plecami. Nagle spojrzał w górę strumienia i zobaczył stojącego nieopodal Bena Hanscoma. Rzecz jasna wiedział, kim był Ben – najgrubszy chłopiec w szkole zawsze osiąga pewien stopień popularności, aczkolwiek rzadko kiedy wychodzi mu to na zdrowie.
Ben chodził do równoległej piątej klasy. Bill widywał go czasami na przerwach, jak stał samotnie – zazwyczaj w kącie – przeglądając książkę albo pałaszując lunch z torebki wielkości worka na bieliznę.
Patrząc teraz na Bena, Bill pomyślał, że wyglądał on jeszcze gorzej niż Henry Bowers. Trudno w to uwierzyć, jednak była to prawda. Bill nie umiał sobie wyobrazić okropnej walki, jaką musieli stoczyć ci dwaj. Podejrzewał, że z pewnością była to istna masakra. Włosy Bena rozczochrane i zlepione błotem sterczały niczym druty na wszystkie strony. Jego sweter albo bluza od dresu – nie sposób powiedzieć, jak rano nazywała się ta część jego garderoby, a teraz najwyraźniej nie miało to już żadnego znaczenia – była jedną wielką podartą ruiną ubabraną zielono-czerwoną pacią z trawy i krwi. Dżinsy Bena kończyły się przy kolanach.
Zobaczył, jak Bill patrzy na niego, i cofnął się nieznacznie – w jego oczach zabłysły iskierki czujności.
– N-n-nie o-o-o-odchodź! – zawołał Bill. Uniósł puste dłonie środkiem na zewnątrz, aby pokazać, że nie jest uzbrojony. – P-p-potrzebujemy p-p-pomocy.
Ben podszedł bliżej, ale nadal zachowywał nadzwyczajną ostrożność. Kuśtykał, jakby miał kłopoty z nogą. Najwyraźniej bardzo cierpiał.
– Czy oni odeszli? Bowers i jego kumple?
– T-tak – odparł Bill. – Posłuchaj, cz-czy m-m-mógłbyś zostać z moim p-przyjacielem, p-podczas gdy ja p-pojadę po jego l-l-lekarstwo? On m-maa-a…
– Astmę?
Bill pokiwał głową. Ben podszedł do rozwalonej tamy i ukląkł z trudnością obok Eddiego, który leżał na plecach, miał na wpół przymknięte oczy, a jego klatka piersiowa unosiła się powoli.
– Który go uderzył? – spytał w końcu Ben. Uniósł wzrok i Bill zobaczył na twarzy chłopca wyraz wściekłości i frustracji, a zatem nie był odosobniony w swoich doznaniach. – Henry Bowers?
Bill pokiwał głową.
– Tak myślałem. Jasne, jedź. Zostanę z nim.
– Dzię-ę-ękuję.
– Nie dziękuj mi – rzucił Ben. – To przeze mnie mieliście te kłopoty. Jedź już. Pospiesz się. Muszę wrócić do domu na kolację.
Bill odszedł, nie mówiąc więcej ani słowa. W głębi duszy chciał powiedzieć Benowi, aby nie brał sobie tego tak do serca – to, co się stało, było w takim samym stopniu winą Bena, jak i Eddiego, który nie potrafił trzymać języka za zębami. Chłopcy tacy jak Henry i jego kolesie byli ucieleśnieniem wypadków, które chodzą po ludziach – dziecięcą wersją katastrofy w stylu powodzi, huraganów czy kamieni żółciowych. Chciał to powiedzieć, i to nawet bardzo, ale w owej chwili był tak spięty, że zabrałoby mu to dobre dwadzieścia minut, a do tej pory Eddie mógł zapaść w comber (to jeszcze jedna rzecz, jakiej Bill dowiedział się z seriali o doktorach Caseyu i Kildarze; w śpiączkę się nie wchodziło, tylko zawsze – zapadało).
Podążając w dół strumienia, obejrzał się jeszcze raz przez ramię. Zobaczył, jak Ben Hanscom wyjmuje z wody otoczaki i układa je na brzegu. Bill zastanawiał się przez chwilę, po co tamten to robił, aż wreszcie zrozumiał. To był magazyn amunicji. Na wypadek gdyby Henry i jego kolesie wrócili do Barrens.
Barrens nie miało dla Billa tajemnic. Tej wiosny często się tutaj bawił – czasami z Richiem, przeważnie z Eddiem, a niekiedy całkiem sam. Rzecz jasna nie zdołał przemierzyć całego tego terytorium, ale bez problemu potrafił odnaleźć drogę od strumienia do Kansas Street i właśnie teraz to zrobił. Wyszedł na drewniany mostek, gdzie Kansas Street przecinała jeden z pozbawionych nazwy strumyków, które wypływały z kanałów Derry i nieco dalej łączyły się z wodami Kenduskeag. Pod tym mostem zostawił swego Silvera, przywiązawszy go kawałkiem mocnego sznura do jednego ze wsporników mostu, tak by nie dotykał kołami wody.
Bill rozwiązał sznur oplatający kierownicę roweru, włożył go do kieszeni i wyciągnął Silvera na chodnik. Czynność ta wymagała od niego niemałego wysiłku – nieźle się przy tym zmachał i spocił, a raz nawet stracił równowagę i wylądował na ziemi tylną częścią ciała. W końcu jednak dopiął swego i wciągnął rower na most. Błyskawicznie przerzucił nogę przez wysoką ramę i wskoczył na siodełko.
I jak zawsze, kiedy dosiadał Silvera, stał się kimś innym.
– Hej-ho, Silver, naprzód!
Wypowiedział te słowa głośniej i mocniej niż zwykle. Głos, który dobył się z jego gardła, brzmiał jakoś inaczej. Był to niemalże głos człowieka, w którego lada chwila miał się zmienić. Silver
4