Oko Dajana. Pingpongista. Józef Hen

Читать онлайн книгу.

Oko Dajana. Pingpongista - Józef Hen


Скачать книгу
/cite>

      Copyright © by Józef Hen, 2019.

      Autora reprezentuje Agencja Literacka Syndykat Autorów

      Copyright © for this edition by Sonia Draga, 2019

      Projekt graficzny okładki: Monika Drobnik-Słocińska

      Zdjęcie autora: © Maciej Hen

      Korekta: Aneta Iwan, Joanna Rodkiewicz

      ISBN: 978-83-8110-819-5

      Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

      Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórców i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!Polska Izba KsiążkiWięcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

      WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

      ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

      tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

      e-mail: [email protected]

      www.soniadraga.pl

      www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga

      E-wydanie 2019

      Skład wersji elektronicznej:

      konwersja.virtualo.pl

      Oko Dajana

      WESTERN

      Jeszcze nie wiem, czym to się wszystko skończy. Może wybiegnę nago na ulicę i będę wrzeszczeć aż do zachrypnięcia. A może na największym placu Europy obleję się benzyną i zamienię się w pochodnię. A może kogoś zaduszę. Coś zrobić trzeba. Wszystko musi spełnić się do końca. Najbardziej kusi, żeby po prostu dać komuś w mordę. Nawet wiedziałbym komu. Żałuję, że w młodości zaniedbałem ćwiczenia fizyczne, wyrosłem na cherlaka z chudymi i wiotkimi ramionami. Niestety, niestety, mowy nie ma, żebym potrafił rozkwasić komuś gębę. Co najwyżej we śnie. O Boże, co się ze mną dzieje! We śnie biję, kopię, opluwam, krzyczę. Budzę się z tym krzykiem, mokry od potu, a moja czujna żona, nie otwierając oczu, mamrocze: „Dominiku, boję się o twoje płuca”. Ostatnio kładę na nocnym stoliku Ewangelię otwartą na stronie, gdzie powiedziano: „Miłujcie nieprzyjacioły wasze”, ale niewiele mi to, grzesznemu, pomaga, kiepski ze mnie chrześcijanin, coraz gorszy.

      Kiedy na zebraniu trzeba było podnieść rękę, ja przeglądałem „Express Wieczorny”. Większość obecnych robiła to samo i to mnie zmyliło, bo kiedy trzeba było mieć ręce opuszczone, ja podniosłem swoją. Było nas sześcioro, tych z podniesionymi w niewłaściwym momencie rękami. Pozostali wciąż byli zagłębieni w „Expressie Wieczornym”. Prawdę mówiąc, nie wiem, jak w takiej maleńkiej gazetce znajdowali tyle tak ich pochłaniającej lektury. Raptem całego czytania jest na dziesięć minut, a nasze zebranie trwało ponad dwie godziny.

      – Czyś pan zwariował? – wybuchnął nazajutrz dyrektor. – Po diabła pan w ogóle polazł na to zebranie? Nie zgadza się pan ze słuszną linią, no to nie, siedź pan w domu i nie dawaj wyrazu. A jeśli już pan tam jest, to reprezentuje pan nasze liceum, jego tradycje, dobre imię…

      – Właśnie tak sobie pomyślałem – powiedziałem niepewnie.

      – Dobre imię szkoły polega na tym, żeby go nie szargać! Rozumie pan? Żeby nikt nam tu nie wtykał nosa! A pan… – Dyrektor podszedł do drzwi, uchylił je i krzyknął: – Nie ma mnie dla nikogo! – Potem przez chwilę milczał. – Pan jest zagrożony – powiedział sapiąc. – I ja w niczym nie mogę panu pomóc.

      – Dziękuję, panie dyrektorze, ale ja naprawdę nie wymagam…

      – Wie pan, kto by mógł panu pomóc? „Dłubak”. Idź pan do niego, padnij mu do kolan, powiedz pan, że podniósł pan rękę przez gapiostwo – zrób pan coś! Działaj pan!

      – Dziękuję, panie dyrektorze – powiedziałem – nie zrobię tego.

      Spostrzegłem, że stary, skołowacony dyrektor patrzy na mnie jak na gościa z innej planety. Zresztą on nie tylko mnie nie rozumie, on w ogóle przestał rozumieć, co się wokół niego dzieje – dom wariatów, za którym nie można nadążyć – rozumie tylko, że należy być pozytywnym, że należy stosować się do uchwał, okólników i zarządzeń. Ukształtował się po pierwszej wojnie, był zamiłowanym społecznikiem, pracował niejako w innym języku, tego dzisiejszego w ogóle nie rozumie. Jest poczciwy, pełen dobrej woli, ugodowości, czuje się niepełnowartościowy i usiłuje to pokryć gadulstwem, niezręcznym i anachronicznym. Kopałem go kiedyś pod stołem, kiedy na radzie pedagogicznej uznał, że należy ustosunkować się do kraju, który ostatnio znalazł się w naszej prasie w charakterze worka treningowego. Mówił z pół godziny i przez ten czas, zanim wydusił z siebie potępienie agresorów, zdążył ich obsypać tyloma komplementami, że Dłubak nie był w stanie zapamiętać. Dłubak to przezwisko nauczyciela historii. Jest ono znane w całej Europie, bo podobno nawet na Łuku Triumfalnym w Paryżu mieście jakiś jego pamiętliwy uczeń napisał węglem: „Dłubak – ch…”. Wszyscy go tak nazywają. Nie pochwalam tego sposobu wyrażania dezaprobaty, ale przezwisko – i to na ogół ze wzmiankowanym dodatkiem – przyjęło się i posługują się nim nawet przełożeni mojego szanownego kolegi z drugiego ministerstwa, w którym okazjonalnie pracuje.

      – Mam się spodziewać przeniesienia? – spytałem.

      – Może da się jeszcze coś zrobić – odparł stary, nie patrząc mi w oczy. – Gdyby pan doktor napisał oświadczenie, że w rzeczywistości popiera… Warto, panie doktorze…

      – Nie zrobię tego – powiedziałem stanowczo. Przestąpiłem z nogi na nogę, bo mój chory, znerwicowany pęcherz odezwał się.

      – Dlaczego nie? Parę słów.

      – Nie wiem sam. Ale nie zrobię.

      – To może pana drogo kosztować, trzeba zapobiec…

      – Trudno. Gotów jestem ponieść konsekwencje. – Wciągnąłem powietrze, pomogło, pęcherz jakby posłuchał perswazji.

      – Nie boi się pan? – spytał dyrektor.

      – Nie – oświadczyłem i poczułem, że jestem bliski szczęścia. Wydawało mi się, że moja biedna, wąska klatka piersiowa wzdyma się i rozrasta. – Nie boję się.

      Dyrektor przez chwilę milczał. Potem otworzył szufladę i wyjął z niej pobrudzoną kartkę w jedną linię. Drukowanymi i koślawymi zarazem literami nagryzmolono na niej zdanie wyrażające na coś tam niezgodę.

      – Co pan o tym sądzi? – spytał dyrektor.

      – Znowu ktoś się męczył lewą ręką – stwierdziłem. – Nie myśli pan dyrektor, że to sprawka ucznia?

      – Znaleziono to w ubikacji nauczycielskiej – odpowiedział, przyglądając się kartce.

      – Wyhodowaliśmy żmiję na własnym łonie – podsunąłem.

      – Ja tego nie powiedziałem – żachnął się stary. – Ktoś jest dziecinny i nieostrożny. – Po chwili dodał, nie patrząc na mnie: – Do matury zostaje sześć tygodni… Niech pan oszczędza nas i siebie…

      Ach, więc on mnie podejrzewa… Pomilczałem chwilę, żeby nie od razu zaprzeczyć, znowu czułem, jak wzbiera


Скачать книгу