Shadow Raptors. Tom 1. Kurs na kolizję. Sławomir Nieściur
Читать онлайн книгу.0b0715.jpg" alt=""/>
Copyright © by Sławomir Nieściur
All rights reserved
Copyright © by Drageus Publishing House Sp. z o.o.,
Warszawa 2019
Projekt okładki: Tomasz Maroński
Redakcja: Rafał Dębski
Korekta: Agnieszka Pawlikowska
Skład i łamanie: Karolina Kaiser
Opracowanie wersji elektronicznej:
Książka ani żadna jej część nie może być kopiowana w urządzeniach przetwarzania danych ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
Utwór niniejszy jest dziełem fikcyjnym i stanowi produkt wyobraźni Autora. Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.
Wydawca:
Drageus Publishing House Sp. z o.o.
ul. Kopernika 5/L6
00-367 Warszawa
e-mail: [email protected]
ISBN EPUB: 978-83-65661-94-4
ISBN MOBI: 978-83-65661-95-1
1
Krążownik „Rubież”, stocznia naprawcza
Układ planetarny Epsilon Eridani
– Komandorze, wrogi obiekt! Sektor trzeci! – rozległ się głos pierwszego oficera.
Drzemiący przy konsoli komandor Lupos poderwał się ze swojego miejsca jak oparzony, po czym jednym susem doskoczył do wpatrzonego we wskazania przyrządów porucznika.
– Prędkość?
– Dwie tysięczne świetlnej. Idzie prostopadle do płaszczyzny ekliptyki.
– Daj na główny wyświetlacz, Moss!
– Tak jest!
Na ciemnej jak smoła powierzchni wielkiego ekranu, zajmującego prawie całą przednią ścianę mostka, wykwitły nagle dziesiątki różnokolorowych symboli, pokazujących pozycje rozmieszczonych w sektorze boi sygnalizacyjnych i platform artyleryjskich. Pomiędzy oznaczeniami stacjonarnych instalacji wiły się pulsujące, przerywane linie, wyznaczające trajektorie mobilnych systemów rakietowych. W nierównych interwałach rozbłyskiwały na seledynowo symbole aktywujących się młotów – wielotonowych stalowych kul z doczepionymi napędami, których podstawową, a w zasadzie jedyną funkcją było taranowanie z ogromną prędkością obiektów sklasyfikowanych jako zagrażające instalacjom układowym. Pośród tej mozaiki sunął w poprzek ekranu jaskrawożółty symbol wrogiego okrętu. Ikony bezzałogowych instalacji obronnych, które mijał intruz, gasły jedna po drugiej jak świeczki na wietrze.
– Oumuamua! – rozległ się na mostku zbiorowy jęk.
Po raz pierwszy skuński okręt pojawił się w Układzie Słonecznym sto osiemdziesiąt pięć lat wcześniej, na początku 2017 roku, i początkowo wzbudził jedynie umiarkowane zainteresowanie ziemskich obserwatoriów. Ot, jeden z dryfujących od eonów przez przestrzeń okruchów kosmicznego gruzu, pochwyconych na pewien czas w pole grawitacyjne Słońca. Nie emitował żadnego promieniowania, nie ciągnął za sobą charakterystycznego dla komet warkocza gazów, słabo odbijał światło. Jedynymi cechami, które odróżniały go od innych tego typu ciał, był charakterystyczny, wrzecionowaty kształt oraz specyficzna rotacja – obiekt nie koziołkował, lecz obracał się wokół osi podłużnej.
Nazwano go Oumuamua, co w którymś z ziemskich dialektów oznaczało jakoby pierwszego posłańca. Do tego samego nawiązywało również oficjalne oznaczenie, które mu nadano, czyli „1I”, jako że zgodnie z ustaleniami założonej na początku XX wieku Międzynarodowej Unii Astronomicznej niewielkie ciała niebieskie przemieszczające się w przestrzeni międzygwiezdnej oznaczane są w sposób podobny do komet. Tajemniczy przybysz został obfotografowany, opisany, wciągnięty do oficjalnych rejestrów, opublikowano też na jego temat kilka artykułów w specjalistycznej prasie oraz niezliczoną ilość wzmianek na przeróżnych portalach internetowych.
Jakiś czas później, ku ogromnej konsternacji astronomów, Oumuamua zmienił trajektorię, gwałtownie przyspieszył, po czym zniknął w pasie planetoid, znajdującym się pomiędzy orbitami Marsa i Jowisza. W rejonie, w którym soczewki i zwierciadła ziemskich teleskopów widziały go po raz ostatni, dryfowała w przestrzeni jedynie chmura zmrożonego organicznego gazu i niewielka ilość drobnych okruchów skalnych. Od tego momentu sprawy nabrały tempa.
Mniej więcej po roku od zniknięcia pierwszego w układzie pojawił się kolejny obiekt, niemal dwukrotnie większy od poprzednika, a zaraz po nim dwa następne, równie wielkie. Na koniec do Układu Słonecznego wpłynął majestatycznie prawdziwy kolos: pięciokilometrowej długości, planetoida niemalże, otoczona rojem swoich mniejszych kopii.
Poruszając się dokładnie torem, którym leciał pierwszy Oumuamua, obiekty pomknęły w kierunku Jowisza, by zniknąć dokładnie w tym samym miejscu, co ich poprzednik. Nim upłynęła dekada, w kierunku Fałdy, bo tak roboczo nazwano punkt, w którym dematerializowali się tajemniczy podróżni, wysłano sondy badawcze, a wkrótce po nich pierwszą misję załogową.
Już na miejscu ustalono, że w głównym pasie planetoid, a konkretnie w samym środku rodziny o wdzięcznej nazwie Flora, znajduje się mający trzy tysiące kilometrów średnicy obszar idealnie pustej przestrzeni, emitujący jednocześnie zadziwiająco duże ilości promieniowania elektromagnetycznego o składowej dipolowej identycznej, jak ta cechująca pomarańczowe karły.
Po trwającej kilka miesięcy intensywnej obserwacji dziwnego zjawiska w środek anomalii posłano zestaw ekranowanych sond, wyposażonych w najnowszej generacji systemy nadawcze i wizyjne.
Zgodnie z przewidywaniami badaczy wszystkie, co do jednej, zniknęły natychmiast po osiągnięciu celu. Naukowcy nie przewidzieli jedynie, że nie utracą łączności z próbnikami nawet na milisekundę. Niedługo później wpatrzeni w ekrany jajogłowi ujrzeli transmitowany przez sondy widok dziesiątków znajomo wyglądających wrzecionowatych skalnych kształtów, dryfujących w przestrzeni i podświetlonych blaskiem odległej, ciemnożółtej gwiazdy, oraz wielką żebrowaną konstrukcję w kształcie kuli, wokół której uwijały się setki mniejszych obiektów.
Nieopodal kuli dryfowała w przestrzeni planetoida, kilkakrotnie przewyższająca rozmiarami tajemniczą instalację. Ze zrytej kraterami powierzchni wznosiły się ku ciemnej pustce ogromne dźwigary i rusztowania, po których sunęły w stronę kuli taśmociągi z urobkiem.
Przesłane z modułów astrolokacyjnych dane pozwoliły ustalić, że naturalne bądź sztucznie wytworzone punktowe zagięcie czasoprzestrzeni umożliwiło sondom dotarcie w pobliże odległego o dziesięć i pół roku świetlnego pomarańczowego karła Epsilon Eridani i okrążającej go pojedynczej planety AEgir oraz jej księżyca, ochrzczonego później mianem Sigil.
W 2045 roku, gdy do układu Epsilon Eridani wleciały pierwsze ziemskie okręty kolonizacyjne, budujący tam swą bazę Skunowie po raz pierwszy – i jak się później okazało, również ostatni – podjęli próbę skomunikowania się z ludzkością. Komunikat tekstowy, który odebrano na okrętach, sformułowany był w bezbłędnej angielszczyźnie i brzmiał następująco: „To miejsce należy do Skun. Opuśćcie je”.
Ludzkość rzecz jasna nie usłuchała.
Siedemnaście lat później szczątki głównej bazy Skunów – owej jajowatej konstrukcji – oraz towarzyszących jej dziesiątków kamiennych Oumuamua dryfowały w przestrzeni, ściągane stopniowo grawitacją Epsilon Eridani jako bezkształtne, stopione piekłem