Dziedzictwo. Graham Masterton

Читать онлайн книгу.

Dziedzictwo - Graham  Masterton


Скачать книгу
ection>

      Biada ziemi i morzu,

      Bo zstąpił do was diabeł,

      Pałając wielkim gniewem,

      Świadom, że mało ma czasu.

      Apokalipsa św. Jana, 12,12

      Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym

      20% rabatu na kolejne zakupy na litres.pl z kodem RABAT20

      1. Przeczucia

      Nigdy się nie dowiem, w jaki sposób udało mu się tak podjechać pod moje drzwi ogromną czarną półciężarówką, że go nie zauważyłem. Kiedy ze szczotką w ręce wyszedłem zza ściany domu, aby zmieść trochę opadłych liści eukaliptusa, już tam był, wysoki i milczący, ubrany w jeden z tych długich, szarych prochowców, które noszą czasami faceci od przeprowadzek oraz szlifierze mebli. Twarz miał pociągłą i bladą jak perkalowa torba, a oczy ukryte za ciemnymi okularami, najmniejszymi, jakie kiedykolwiek w życiu widziałem. Ręce wepchnął do kieszeni. Za nim, zgrabnie zaparkowana obok mojej impali kombi, stała półciężarówka – bardzo stary model o kanciastych kształtach i czarnej karoserii lśniącej tak, że zobaczyłem w niej odbity, wykoślawiony obraz domu i drzew eukaliptusowych.

      – Pan Delatolla? – odezwał się, unosząc czapkę.

      – Kim pan, do cholery, jest? – zapytałem. – To prywatna posiadłość.

      – Nazywam się Grant – odparł łagodnie. – Przykro mi, że nachodzę pana bez uprzedzenia, ale jeden z przyjaciół mówił mi, iż może pan być zainteresowany nabyciem pewnych niezwykłych antyków.

      Spojrzałem na ciężarówkę.

      – Doprawdy? No cóż, to zależy, jak bardzo są niezwykłe. A co pan ma?

      Nieznacznie się uśmiechnął.

      – Nie mam zwyczaju marnować ludziom czasu, panie Delatolla. Handluję używanymi meblami i mogę pana zapewnić, że wybieram tylko to, co najlepsze.

      – To miejscowy towar? – spytałem.

      Skinął głową.

      – Przyjechałem specjalnie z Santa Barbara, aby go sprzedać. Słyszał pan, oczywiście, o Jessopach?

      – Mówi pan o Jessopach, którzy sprzedają biżuterię w San Diego, czy o tych z Long Beach, którzy budują samoloty?

      – O tych od samolotów. Mają dom w Escondido.

      – Widziałem go – odparłem. – Moja żona twierdzi, że to jedyny i zarazem najgorszy przykład baroku w całym stanie. Ale chyba żaden z Jessopów nie umarł?

      Grant zacisnął usta.

      – Nie, nie. Nic takiego. Po prostu… urządzają się na nowo. Chcieli się pozbyć niektórych starych mebli.

      – Czy są bardzo stare? – zainteresowałem się. – Nie kupuję gratów.

      – Znam pańskie preferencje – rzekł Grant. – Gdybym nie uważał, że coś z tego pana zainteresuje, w ogóle bym tu nie przyjeżdżał. Zechce pan rzucić okiem?

      – Nie mógłby pan przywieźć tego jutro rano do mojego sklepu? – spytałem. – Za dziesięć minut mam wyjść z żoną i synem do rezerwatu zwierząt.

      Grant zapatrzył się w dal na szpaler drzew przy drodze.

      – Przykro mi, ale muszę jeszcze przed wieczorem wrócić do Santa Barbara.

      Powiedział to dziwnym, pełnym tęsknoty tonem. Jego głos brzmiał jak wietrzyk poruszający w niedzielne popołudnie liśćmi w pobliskim cytrusowym gaiku. Nie dodał nic więcej, aby przekonać mnie, że powinienem obejrzeć rzeczy, które przywiózł w tym swoim podróżnym karawanie. Decyzję pozostawił wyłącznie mnie. A była to, jak się później dowiedziałem, jedna z zasad, według których muszą być sprzedawane takie meble.

      Spojrzałem na zegarek.

      – W porządku – powiedziałem oschle. – Proszę otworzyć ciężarówkę, a ja pójdę uprzedzić żonę, że wyjdziemy pół godziny później. Przypuszczam, że pół godziny wystarczy?

      Kiwnął potakująco głową. To dziwne, ale gdy myślę o nim dzisiaj, niezbyt dokładnie pamiętam, jak właściwie wyglądał. Czasami odmalowuję go sobie jako tego francuskiego aktora komediowego, Fernandela, tylko bardziej ponurego. Innym razem pojawia się w mojej pamięci jako Jason Robards albo Richard Nixon. Obserwowałem go, jak szedł ku swojej ciężarówce, aby otworzyć tylne drzwiczki. Miał dziwny, kaczkowaty chód – jakby brnął przez przybrzeżne morskie fale.

      Obróciłem się i wszedłem do domu. Jonathan, mój sześcioletni syn, siedział w korytarzu na wyłożonej hiszpańskimi płytkami podłodze i z uporem usiłował zawiązać sznurowadła trampek. Sara była w kuchni, sprzątała po przygotowaniu carnitas i tortillas na kolację. Stanąłem za nią i pocałowałem ją w szyję.

      – Jesteś gotowy? – zapytała.

      – Nie uwierzysz, ale przed domem jest sprzedawca antyków – odparłem.

      – Dzisiaj? W niedzielę? Tutaj? – zasypała mnie pytaniami.

      – Przyjechał z Santa Barbara. Podobno musi wracać wieczorem, w przeciwnym razie umówiłbym się z nim na jutro rano w sklepie.

      Sara wytarła ręce w kwiecisty fartuszek, a potem go zdjęła.

      – Czy to tak ważne, że musisz poświęcać niedzielę?

      – Ten facet odkupił używane meble od Jessopów z Escondido. Mówi, że przemeblowują dom, czy coś w tym rodzaju, i mieli parę specjalnych przedmiotów, których chcieli się pozbyć.

      – Lepiej, by specjalnie nie przerywał ci jedynego dnia odpoczynku – warknęła Sara. Czasem potrafiła być właśnie tak kąśliwa jak teraz. – Jak sądzisz, długo to potrwa?

      – Pół godziny. Nie dłużej.

      – Idziemy? – zapytał Jonathan. – Chcę do samochodu.

      – Jeszcze nie – powiedziałem, czochrając jego jasnoblond czuprynę. – Muszę porozmawiać przez kilka minut z tym panem, który jest przed domem, a potem pojedziemy.

      Jonathan niecierpliwie zaskrzypiał podeszwami trampek po podłodze. Skarciłem go, wykrzykując jego imię, a on spojrzał na mnie i obdarzył jednym ze swoich ulubionych, nadąsanych, głupiutkich uśmieszków podobnych do uśmiechu Sary.

      – Powiem ci, co mógłbyś zrobić w tym czasie – zaproponowałem. – Przywiąż Sheratona do budy i sprawdź, czy ma wodę w misce.

      – Robi się! – krzyknął Jonathan i wybiegł.

      Na zewnątrz, na asfaltowym podjeździe mężczyzna nazwiskiem Grant rozłożył szeroki, ciemny, aksamitny dywanik z czarnymi, jedwabnymi frędzlami. Ustawił już na nim cztery salonowe krzesła, dwa wysokie kandelabry, okrągły wiktoriański stoliczek nocny z marmurowym blatem, parę steatytowych posążków przedstawiających grube, nagie damy oraz inkrustowane biurko w stylu regencji.

      Obszedłem dookoła meble i statuetki i pobieżnie je obejrzałem.

      – Panie Grant? – zacząłem.

      – Tak? – Mocował się, aby zdjąć wojskową skrzynię z mosiężnymi okuciami.

      – Panie Grant, nie chcę pana obrazić, ale jeżeli właśnie ten towar chce mi pan sprzedać, to radzę panu wszystko spakować i odjechać. Szczerze mówiąc, to jest szmelc.

      Zestawił skrzynię i podszedł do mnie. Dyszał trochę z wysiłku, a czoło miał zroszone potem.

      – Te rzeczy są tylko na dokładkę – powiedział. – Może pan mieć je wszystkie za darmo, jeśli zdecyduje się pan kupić najlepszy okaz z kolekcji.

      – I tak bym panu nic za nie nie zapłacił. – Skrzywiłem się. – Niech pan da spokój, panie Grant, to wyposażenie sklepu z rupieciami. Te wysokie kandelabry nawet nie są równe. A co przydarzyło się lewemu pośladkowi tamtej grubej damy? Wygląda, jakby ktoś przejechał po nim piłą tarczową.

      Grant pokiwał głową. Wcale nie zaprzeczał, że jego oferta jest kiepska. Ale wydawało się również,


Скачать книгу