Widma. Eliza Orzeszkowa
Читать онлайн книгу.y jeszcze żadne drzwi pod słońcem pochlubić się nie mogły tak pięknym odźwiernym, jakim był ten, który od roku 1868 ery naszéj, przez lat dziesięć przeszło, przyozdabiał wnijście do najwspanialszego hotelu miasta Onwilu, – hotelu, noszącego huczną nazwę Wszech-Krajów. Hotel to wspaniały, wnijście nie byle jakie i nazwa szumna. Jednakże wielu z pomiędzy przybywających do hotelu podróżnych, zamiast przypatrywać się krytemu blachą, a wysłanemu asfaltem podjazdowi, marmurowym schodom i zdobiącym je kobiercom i posągom, zatrzymywało wzrok na postaci i twarzy odźwiernego, – wzrok, w którym przez chwilę objawiało się ździwienie pewne, lub nawet zmieszanie. Rządzca hotelu, pan Leonid Igorowicz (czytaj: Lejba syn Icka) Rozenblatt, wytworny młodzieniec, z rzęsiście ufryzowanym czarnym włosem, z turkusowym pierścieniem na palcu i wiecznie towarzyszącym mu zapachem różanego listka, często bardzo z chlubą i rozkoszą słyszał zwrócone ku sobie wyrazy gości:
– Ależ szwajcara macie… no! zkąd-eście go sobie zapisali? Płacicie mu chyba summy bajońskie…
Niekiedy goście dodawali:
– Nie dziw zresztą, że możecie sobie książąt udzielnych na szwajcarów najmować… tęgo ludzi obdzieracie…
Ostatnie przemówienia te, mniejszą niż pierwsze, rozkoszą napawały pana Leonida Igorowicza. Ażeby więc ujmę tę wynagrodzić sobie, a przy tém okazać gościom, jak dalece wyższym się czuje nad wychwalanego przez nich szwajcara, z całéj siły szczupłéj piersi swéj i z wyniosłością największą, na jaką tylko zdobyć się mogła drobna istotka jego, wołać zaczynał:
– Andrzeju Władysławo… aj! jakie to imię! Otocki! Nu! Otocki! czy ty ogłuchał? Otocki!
Wołania te przecież pozostawały wołaniami na puszczy dopóty, aż pan Leonid Igorowicz, zmuszony istotną pilnością sprawy albo żądzą pokazania obecnym, że, bądź co bądź, szwajcar słuchać go musi, zdecydował się wprowadzić w mowę swą małą poprawkę i wołać zaczynał:
– Panie Otocki!
Wtedy przywoływany wychodził z oszklonego pokoiku, zwanego „lożą szwajcara”, albo wracał z pod krytego podjazdu, gdzie z powozów wyjmował pakunki gości, albo jeszcze zbiegał z marmurowych schodów i, stając przed rządzcą, wymawiał:
– Słucham pana!
Obecnym wydawało się wtedy, że to żart, i że wnet, wnet, pan Leonid Igorowicz ukłoni się nizko przed Otockim mówiąc:
– Co wielmożny pan rozkaże? Może kupca na pszenicę nastręczyć?
Rzecz była w tém, że Otocki wyglądał tak, jakby przez całe życie swe siał, zbierał i sprzedawał pszenicę. Szlachcic z dziadów pradziadów, szlachcic rolnik, z rycerską krwią w żyłach, patrzał mu z czoła i oczu, z postawy i ruchów ciała. Czoło to, wysokie, na pierwszy zaraz rzut oka przypominające podgolone czupryny, przerzynały dwie poprzeczne zmarszczki, blizny niby, nie z orężnego przecież boju wyniesione. Z dumnym smutkiem czoła tego zgadzał się dobrze wyraz jego oczu, smutnych także, lecz śmiałych, a niekiedy jak stal na słońcu, błyszczących. Usta za to miał on łagodne, a niewieście ich uśmiechy nawpół kryły się pod ogromnym, białym wąsem, który mu aż na pierś prawie opadał. Włosy jego daleko mniéj były siwe, niż wąsy; przez cerę twarzy przeglądało życie, skąpane naprzód w swobodnych powiewach szerokich pól, a potém w długich, wielkich cierpieniach.
Rosła i silna postać człowieka tego okrytą była obcisłym, do ziemi prawie długim, surdutem z granatowego sukna. Szeroka pierś jego błyszczała galonami i posrebrzanemi guzikami hotelowéj liberyi. Boże wszystkowidzący! Ty jeden tylko wiedziéć możesz, co się z nim działo w chwili, gdy po raz pierwszy przywdziać miał granatowy surdut ów, z posrebrzanemi taśmami i guzikami! O miejsce odźwiernego w hotelu Wszech-Krajów starał się był usilnie i gorliwie, a dla otrzymania go, przez dziesięć dni z rzędu po dwie lub trzy godziny przesiadywał w przedpokoju hrabiego X., który skutecznie zaprotegować go mógł, lecz którego przedpokojowa służba nie oznaczała się zbytnią uprzejmością dla tych, względem których pan jéj miał wielostronne obowiązki. Przed tymi za to, względem których pan jéj żadnych wcale nie miał obowiązków, służba ta czołem niemal o ziemię biła; ci téż do salonów pana hrabiego wchodzili i wychodzili dumni, wielcy, silni; a Otocki w kącie przedpokoju, na stołku lokajskim siedział, bladł bardzo niekiedy, jak stalą wyostrzoną błyskał szarą źrenicą – i czekał. Doczekał się nakoniec. Pan Hrabia przypomniał sobie, że przecież coś tam… dla tego tam… uczynić trzeba; udzielił mu audyencyi, i na karcie wizytowéj skreśliwszy słów kilka, posłał ją właścicielowi hotelu Wszech-Krajów, który nie był wprawdzie ani hrabią, ani księciem, ale nie był téż żadnym tym tam… bo miał miliony, a ochrzcił się święconą wodą (spytajcie go sami: w jakim kościele?) wtedy właśnie, kiedy Otockiego los bierzmował wielkim policzkiem.
Właściciel hotelu Wszech-Krajów rozkazał mu stanąć przed oblicznością swoją, a gdy już stanął, rzekł:
– Pan żądasz zgodzić się u mnie na szwajcara… no, ja nie bardzo z tego kontent, bo w mojéj służbie same porządne ludzie powinni być, a pan zrobiłeś głupstwo, wielkie głupstwo…
– Za pozwoleniem pana! – drżącym głosem zaczął Otocki, ale właściciel hotelu wyprostował się i, z dłonią na marmurowym stoliku złożoną, mowę mu przerwał:
– Kiedy ja gadam, to żadnego „za pozwoleniem” niéma… Kiedy ja gadam, to wszyscy powinni milczéć! sza! i obydwoma uszami słuchać. Pan zrobiłeś głupstwo, pan byłeś waryat, od pana trzeba uciekać, jak od szalonego. No! ale ja jestem dobry człowiek; ja kiedyś byłem w Otoku i dawniejszy dwór pański widziałem; mnie pana trochę szkoda, że pan teraz bez chleba jesteś! I z hrabią Henryczkiem ja w wielkiéj przyjaźni żyję, a on mnie za panem prosi. To już ja pana za szwajcara wezmę i tylko bardzo proszę, żebyś pan o wszystkich głupstwach zapomniał, a o tém tylko pamiętał, że moim służącym jesteś… i wszystko tak robić powinieneś, żeby mnie z tego największa korzyść była…
Otocki ukłonił się. O! cóż to był za ukłon! Kiedy oddawał go, patrzącemu z boku mogłoby się zdawać, że wszystkie kości jego, wszystkie, aż do najdrobniejszéj, buntują się przeciw zadawanemu im gwałtowi i krzyczą z bólu. Ale właściciel hotelu Wszech-Krajów w najmniejsym stopniu nie znał się na niemych krzykach udręczonych kości ludzkich i, gdy Otocki znajdował się już u progu wspaniałego salonu, przywołał go jeszcze przed obliczność swoję.
– Pan Leonid Igorowicz Rozenblatt rozmówi się z panem detalicznie, co do pana obowiązków, a pan będziesz jego słuchał; bo choć on jeszcze bardzo młody, ale on mój kuzyn, i ja każę, żeby wszyscy moi słudzy szanowali go tak, jak gdyby on był ja…
Pod przewodnictwem pana Leonida Igorowicza odbywszy parogodzinną podróż po wspaniałym hotelu, Otocki stanął na koniec u drzwi izdebki, która mieszkaniem jego stać się miała. Ręką, na któréj podówczas nie świecił jeszcze pierścień z turkusem, wskazując mu izdebkę, pan Leonid Igorowicz rzekł:
– Tam jest ubranie wasze… ja te ubranie kazałem tam położyć… niech pan ubierze się i będzie gotów przyjąć gości, co za parę godzin z pociągu przyjadą. Pan już wie wszystko, co i jak robić… ja pana już uczyłem… Niech pan tylko dobrze sobie zapamięta: u nas edukacya powinna pokazywać się we wszystkiém… My tu wszyscy edukowani i dlatego hotel tak idzie, że mój stryj jeszcze jedno skrzydło dobudować chce… A co dla niego znaczy! on taki bogaty! a dlaczego on taki bogaty? dla tego, że edukowany. W teraźniejszym świecie… Jak panu imię?
– Andrzej.
– A imię waszego ojca?
– Władysław.
– W teraźniejszym świecie, Andrzeju Władysławo… aj! jakie to trudne imię!…
– Niech mi pan lepiéj mówi: Otocki!
– Dobrze. Mnie to wszystko jedno… W teraźniejszym świecie, mój panie Otocki, wszystko stoi na edukacyi; bez edukacyi człowiek głupi i nie wié, w którą stronę się obrócić. Ja bardzo szczęśliwy jestem, że mam edukacyą, i bardzo żałuję tych, co jéj nie mają… No, mnie wołają na górę, do stryja! już ja muszę iść, a wy Andrzeju Władysł… aj! jakie to imię! ubierajcie się w naszę liberyę, tylko geszwind! żeby jak goście przyjadą, być… fertig!…
Co pan Leonid Igorowicz rozumiał pod wyrazem edukacya, o tém Otocki dowiedziéć się miał późniéj, teraz zaś, szczęśliwy, że