Dziecko salonu. Janusz Korczak

Читать онлайн книгу.

Dziecko salonu - Janusz Korczak


Скачать книгу
pudlem.

      Miałem sierść wygoloną. Było mi cokolwiek chłodno w tym stroju, ale widziałem, że mój pan jest ze mnie zadowolony, więc wesoło machałem ogonem i patrzałem mu w oczy.

      Na szyi miałem ładną, błyszczącą, cokolwiek ciasną obrożę – i znak, że jestem opłacony, że mam właściciela, który mnie karmi i poi, że należę do klasy uprzywilejowanej.

      Było mi dobrze na świecie. Pchły mnie nie gryzły: codziennie mnie czesano. Ani kłopotów, ani obowiązków. Jednakże musiałem być posłuszny i wierny, a przy tym w miarę roztropny, gdyż żąda się tego od każdego psa zwyczajnego, a cóż dopiero – od pudla.

      Mój pan nie prowadził mnie na smyczy podczas wspólnych przechadzek. Mogłem wyprzedzić go o kilka kroków, zboczyć lub cofnąć się i biec za nim; mogłem zatrzymać się dla obwąchania ściany domu lub latarni; mogłem pędzić za dorożką i szczekać na konie, oglądać się za przechodzącymi suczkami lub zaglądać do bram i sklepów, obok których przechodziliśmy.

      Od czasu do czasu mój pan szukał mnie oczami, a wówczas nadbiegałem pośpiesznie, okazując mu obłudnie wielkie zadowolenie, aby nie bronił mi owych niewinnych rozrywek; stanowiły one jedyną rozmaitość w nudnej przechadzce po ludnych ulicach miasta, gdzie co krok musiałem zręcznie wymijać przechodniów, by nie być potrąconym lub nadeptanym. Już to ludzie strasznie są nieuważni.

      Wprawdzie ten i ów zwracał na mnie uwagę, cmoknął ustami, obejrzał się za mną lub pogłaskał. A ja, stosownie do wrażenia, jakie wywierał na mnie przygodny znajomy, przebiegałem obok obojętnie, machnąłem mu w podzięce ogonem, a czasem cichutko warknąłem. Warczałem cicho, by nie słyszał ani on, ani, co najgłówniejsze, mój pan. Bo mój pan był niezmiernie wrażliwy na każdy przejaw złego wychowania mej pudlej osoby.

      Zdarzało się jednak i tak, że ktoś z przechodniów silniej mnie zajął i od razu zyskiwał moją sympatię. Wówczas biegłem za nim kilkanaście kroków, ale wnet powracałem do swego pana, łasząc się i patrząc mu w oczy, by nie wzbudzić w nim podejrzeń co do mej psiej wierności i wdzięczności, i nie narazić się na gniew, który był mi niemiły.

      Przede wszystkim ceniłem spokój i pogodę.

      Sny bywają bajecznie nielogiczne. Już sam fakt, że człowiekowi śni się, że jest pudlem, wydaje mi się dziwny. Jednakże druga część snu była jeszcze mniej zrozumiała.

      Oto razu pewnego jeden z przechodniów spojrzał na mnie i miast rzec: „jaki to ładny piesek” – powiedział poważnie, z głębokim smutkiem w oczach:

      – Ten pies ma kaganiec na duszy.

      Jest to coś przekraczającego wszelkie granice logiki.

      Po pierwsze, nigdy żadnemu człowiekowi nie przyszłoby do głowy zastanawiać się nad duchową istotą pudla lub boleć nad jego upodleniem; po drugie, jeśliby się coś podobnego zdarzyło, pudel nie zrozumiałby przecież jego ludzkiej mowy.

      A ja nie tylko zrozumiałem znaczenie przenośni, ale i odczułem ją głęboko.

      W jednej chwili prysło całe moje zadowolenie z życia; to co uważałem dotychczas za naturalne i zupełnie słuszne, wydało mi się nieznośnym i wstrętnym. Zmieniłem się nie do poznania. Posmutniałem, stałem się opryskliwym i nieposłusznym; straciłem apetyt i sen. Nie smakowało mi jedzenie wykwintne, nie odczuwałem zadowolenia, gdym rozciągał się na spoczynek na puszystym, ciepłym dywanie przy piecu; nie cieszyły mnie pieszczoty mego pana i jego rodziny. Nie chciałem wykonywać tak łatwych dla mnie, uczonego pudla, sztuczek, jakimi są: chodzenie na dwóch łapach, aportowanie lub trzymanie na własnym nosie cukru, gdy ktoś z obecnych grozi mi palcem, powtarzając: „nie rusz, nie ru-u-sz”. Uważałem, rzecz śmieszna, że to mnie poniża – i unikałem ludzi.

      Stosunki moje z domem mego dobroczyńcy z dnia na dzień się pogarszały. Aż doszło do tego, że podczas wymierzanej mi kary ugryzłem pana mego w rękę.

      Był to wypadek tak niezwykły, tak nielicujący z moim dotychczasowym charakterem, tak niezrozumiały wobec starannego wychowania, które otrzymałem, tak wreszcie potworny, jeśli zważymy cały ciężar jego dla mnie dobrodziejstw – że postanowiono mnie bez zwłoki zastrzelić, a jego natychmiast odwieźć pod obserwację do doktora Palmirskiego1.

      Pan mój zdjął ze ściany dubeltówkę, wycelował i wystrzelił.

      Zdaje mi się, że nie trafił…

      I obudziłem się.

      Pierwszy dzień w gnieździe rodzinnym

      I

      Moja rozmowa ze Stefcią.

      Stefcia liczy siedemnastą wiosnę życia.

      – O tak, rozumie się. To jest wielki poeta: pisze bardzo ładne wierszyki. Choć z drugiej znów strony…

      – Co z drugiej strony?

      – Nic z drugiej strony. Ja tylko tak sobie powiedziałem. Pani ma słuszność.

      – Mam słuszność? Kiedy pan wcale nie wie, o czym ja mówię.

      – Ależ wiem. Pani mówi o wielkim poecie.

      – A czy on żyje?

      – Rozumie się, że żyje. Dlaczego by wielki poeta nie miał żyć?

      – No, to niech pan powie, jak on się nazywa.

      (Jesteś, moja mała, taka śliczna, że wszyscy wielcy poeci całego świata tyle mnie obchodzą, co zeszłoroczna zima).

      – No, widzi pan. Czy to tak ładnie? Nie słucha pan, daje pan odpowiedzi ni przypiął, ni przyłatał. I w ogóle tak, jakby mi pan łaskę robił.

      – A panna Stefcia gniewa się na mnie?

      – Rozumie się, że się gniewam.

      – I panna Stefcia nie chce już ze mną rozmawiać?

      – Rozumie się, że nie.

      – No, to niech panna Stefcia weźmie jeszcze kawałek mięsa.

      – Nie chcę; dziękuję bardzo… Doprawdy, co się z panem zrobiło? Taki pan jakiś dziwny.

      – A pani nie pamięta, że ja zawsze byłem taki jakiś dziwny?

      – Ale dziś pan taki jakiś zamyślony, zamiast się cieszyć.

      – A dlaczego to panna Stefcia każe mi się cieszyć?

      – Niby pan nie wie. Przecież to pana siostry zaręczyny.

      – Ale przecież moja siostra nie dziś się zaręczyła.

      – Ale to są oficjalne zaręczyny.

      – No, kiedy to są oficjalne zaręczyny, to niech panna Stefcia weźmie jeszcze łyżeczkę kompotu.

      – Niech mnie pan przestanie nazywać ciągle panną Stefcią.

      – A dlaczego ja nie mam nazywać panny Stefci panną Stefcią?

      – Bo nie mam dwunastu lat.

      – A ile panna Stefcia ma lat?

      – Ile mam, to mam.

      – Więc jakże ja mam nazywać pannę Stefcię, kiedy panna Stefcia, ile ma, to ma, lat.

      – Proszę mnie wcale nie nazywać.

      (Czuję ogromne zadowolenie z gadania od rzeczy. Żal mi dzieciaka, ale nie mogę inaczej. Jaka to już kobieta).

      – Naprawdę, taka jestem zła na pana. Tyle czasu nie widzieliśmy się. Tyle pan podróżował, tyle pan widział.

      – To ja mam opowiedzieć wszystko, co widziałem?

      – Myślę, że to byłoby ciekawsze niż takie bajanie.

      – Kiedy ja nie mogę wszystkiego opowiedzieć.

      – Ciekawa jestem bardzo, dlaczego?

      – Boby się pani mama na mnie gniewała.

      – O, niech się pan nie obawia.

      – To mama by się nie gniewała?

      – Panu się ciągle zdaje, że jestem dzieckiem. A pan to niby taki dojrzały człowiek.

      – Rozumie


Скачать книгу

<p>1</p>

Palmirski, Władysław (1861–1940) – warszawski lekarz bakteriolog, zajmował się między innymi szczepieniami przeciw wściekliźnie. [przypis edytorski]