Radosny żebrak. Louis de Wohl

Читать онлайн книгу.

Radosny żebrak - Louis de  Wohl


Скачать книгу
Ach, ale on atakował też Ojca Świętego – rzekł Franciszek. – Musi być bardzo porywczym człowiekiem. Kiedy papież wstąpił na tron, Walter nie dał mu czasu, by się wykazał. Napisał od razu: „Niestety, niestety, papież jest za młody – cóż za nieszczęście dla chrześcijaństwa”. A teraz już wiemy, że Ojciec Święty jest wielkim człowiekiem.

      – Na pewno ma bardzo silną wolę – powiedział ktoś oschłym tonem.

      – Zostawmy papieża – zawołał rycerz z obandażowanym ramieniem. – On nam nie pomoże i cesarz też nie. Zaśpiewaj coś jeszcze, Panie Aksamitny.

      Rozległy się śmiechy, a da Fabriano spytał Cuomo:

      – Czemu on go tak nazywa?

      Prefekt policji uśmiechnął się.

      – Gdy nas wtrącili do więzienia, strażnik nie wiedział, gdzie ma przydzielić Bernardone. Więc kapitan powiedział: „Do celi rycerskiej, oczywiście. Patrz tylko, jest cały w aksamitach”.

      Da Fabriano skinął głową.

      – Wydaje się podtrzymywać ich na duchu.

      – To prawda, panie pułkowniku. Zawsze jest wesoły. Najpierw myśleli, że trochę dostał w głowę, gdy tak się śmiał i śpiewał, jakby więzienie było pałacem, a on jego właścicielem. Spytali go o to, a on odpowiedział: „Nie jestem szalony. Jestem pogodny, bo widzę dzień, kiedy cały świat pokłoni mi się w hołdzie”.

      Da Fabriano roześmiał się.

      – Cały świat, co? Tylko tyle? A kim on chce zostać, sławnym trubadurem?

      Cuomo wzruszył ramionami.

      – O ile mogę sądzić, myśli o karierze wojskowej.

      Pułkownik pokręcił głową.

      – W tej chwili wydaje się to mało prawdopodobne, czyż nie? Cóż, może naprawdę jest trochę szalony. Jednak to szaleństwo wydaje się być pożyteczne.

      Podszedł do Franciszka, który ukłonił się mu z szacunkiem. Twarz chłopca promieniała.

      W odległym kącie celi Roger z Vandrii opierał się o wilgotną ścianę, patrząc, jak inni witają swego dowódcę.

      Doszedł już do siebie po ciosie, który go powalił – niemal ostatnim zadanym w bitwie pod Ponte San Giovanni. Hełm ocalił mu życie, ale musiał leżeć przez dwa tygodnie i minął prawie miesiąc, nim uwolnił się od bólu głowy – tak silnego, że uniemożliwiał myślenie – oprócz przykrego uczucia, że jest największym osłem w całym świecie chrześcijańskim. Kiedy wreszcie mógł zrobić użytek ze swojej głowy, poczucie to zmieniło się w pewność. Pochopnie odrzucił wolność – i po co? By przyjąć cios za tego fircyka Bernardone.

      Co u licha go do tego skłoniło? To prawda, że matka chłopca prosiła go, by zaopiekował się jej synem, a on jej to obiecał. Co więcej, jakiś perugiański osiłek naprawdę próbował wrazić pikę w grzbiet młodego Franciszka.

      Idiotyzm. Pierwszym idiotyzmem było przyłączenie się do tej absurdalnej wyprawy. Powinien był o tym wiedzieć. Mógł poprosić konsula, by okazał swą wdzięczność wobec Sycylii w inny sposób.

      A teraz siedział zamknięty w wielkiej celi wraz z siedemdziesięcioma kilkoma innymi więźniami. Nienawidził ich wszystkich. Byli głupimi, brudnymi nieudacznikami i mogli zapłacić za swoją głupotę latami uwięzienia. Tak jak on. Byli jak siedemdziesiąt cieni jego samego i za to właśnie ich nienawidził.

      Kiedy próbowali z nim rozmawiać, patrzył na nich lodowato i nie odpowiadał. Więc zostawili go w spokoju – z wyjątkiem małego Bernardone, który chyba nigdy się nie poddawał. Po prostu dalej był miły i grzeczny, niech go diabli. Gdyby nie on, Roger byłby teraz wolny i wędrował do Vandrii.

      Młody Bernardone oczywiście o tym nie wiedział. Nikt nie mógł mu o tym powiedzieć, z wyjątkiem człowieka, który ocalił mu życie. A to oznaczało, że nigdy się nie dowie. To była jedyna satysfakcja. Ale utracić wolność na lata, może na zawsze, po to, by ten zepsuty dzieciak kupca bławatnego, ten kapryśny motylek, mógł sobie dalej żyć, było największym bezsensem.

      – A tutaj – dobiegł go znienawidzony głos Cuomo – jest nasz cudzoziemski ochotnik, panie pułkowniku. Wielki rycerz z Vandrii. Nie sądzę, by w ogóle walczył. Gdy widziałem go po raz ostatni, trzymał się w bezpiecznej odległości na jakiejś górce.

      Da Fabriano zmarszczył brwi.

      Roger milczał.

      – Moim zdaniem – ciągnął Cuomo – ten człowiek nie był niczym więcej niż perugiańskim szpiegiem.

      Roger przemówił lodowatym głosem.

      – Gdyby ten strach na wróble był szlachcicem, drogo by zapłacił za taką obrazę. A tak mogę mu tylko doradzić, by zamknął swą parszywą gębę.

      Ale Cuomo też żywił do niego urazę. Gdyby nie ten sycylijski nicpoń, siedziałby teraz w swoim wygodnym biurze w Asyżu, bezpieczny i wolny, i zjadał dziennie trzy posiłki, popijając je bez ograniczeń winem. Poza tym wiedział, że nikt nie lubi zgorzkniałych młodych rycerzy, którzy uważają siebie za zbyt dobrych dla reszty towarzystwa.

      Cuomo wziął się pod boki i zadrwił:

      – Dobrze być szlachcicem! Zawsze można uniknąć walki, kryjąc się za czteropolową tarczą.

      Roger uderzył go prosto w twarz, chwycił oliwną lampę i byłby nią cisnął w oszołomionego przeciwnika, gdyby da Fabriano nie stanął między nimi.

      – Spokojnie, rycerzu – powiedział. – To nikomu dobrze nie zrobi. – Zwrócił się do Cuomo: – Nie podobają mi się twoje uwagi o szlachetnie urodzonych – rzekł – i nie lubię głupich oskarżeń. Gdyby ten rycerz był perugiańskim szpiegiem, nie byłoby go teraz wśród nas.

      – Uderzył mnie – wymamrotał Cuomo. – Uderzył mnie...

      – I uderzę znowu, jeśli będzie trzeba – odparował Roger. Przekroczył już granice swej wytrzymałości. – Wystarczająco źle być w piekle nawet bez twoich złośli-wości.

      Cuomo popatrzył na tłoczących się za nim więźniów.

      – Mamy to znosić? – ryknął. – Chodźcie, damy mu nauczkę.

      Były prefekt policji nie cieszył się specjalną popularnością, ale Roger jeszcze mniejszą. Rozległy się wrzaski i przekleństwa.

      Da Fabriano daremnie próbował ich przekrzyczeć.

      Ponad tuzin mężczyzn zbliżał się do Rogera, który wciąż trzymał oliwną lampę.

      Wtem napastnicy zamarli. Usłyszeli za sobą skrzypnięcie drzwi.

      Strażnicy, pomyślał z ulgą da Fabriano. W samą porę.

      Wszyscy zwrócili się w stronę drzwi. I zapadła całkowita, porażająca cisza.

      W wejściu do lochu stała dziewczynka, dziecko niezwykłej urody zrodzonej z ducha i czystości, mogącej wzbudzać jedynie czyste, radosne uwielbienie. Snop słonecznego światła wpadł przez wąskie okno i załamał się na ścianie, jak gdyby słońce nie chciało jej pozwolić wejść do kazamat bez eskorty. Widok był tak nieziemski, że kilku jeńców się przeżegnało.

      Z kąta wielkiej celi dobiegł triumfalny akord lutni. Młody Franciszek Bernardone miał swój sposób na okazanie radości.

      Rozdział piąty

      Hrabia Monaldo Scifi był nie tylko zły, ale wprost wściekły; a gdy


Скачать книгу