Chłopak, który o mnie walczył. Kirsty Moseley

Читать онлайн книгу.

Chłopak, który o mnie walczył - Kirsty  Moseley


Скачать книгу
Brett, który we wszystkim maczał palce, ale w naszych trzech dziedzinach nie mieliśmy sobie równych.

      Jak już coś robić, to z rozmachem.

      My poszliśmy na całość.

      Inne lokalne gangi i siatki przestępcze nienawidziły nas za to, ponieważ sprzątaliśmy wszystkim sprzed nosa najlepsze fuchy, zostawiając im do podziału ochłapy. Sprawiało mi to nieukrywaną przyjemność. To jedyna rzecz, z jakiej mogłem być dumny.

      – Co tam, stary?! – krzyknąłem do Raya, który siedział tyłem.

      – Cześć, Młody. – Odwrócił się do mnie i ciepło uśmiechnął, wycierając ręce w szmatę. – Tak myślałem, że to twój samochód stoi na zewnątrz. Mam coś dla ciebie.

      – Co takiego?

      Wskazał palcem małe białe pudełko na stole, więc wziąłem je do ręki i uniosłem wieczko. W środku znajdował się niewielki metalowy przedmiot, na widok którego moje serce podskoczyło z radości.

      – Czy to jest to, co myślę? – zaczerpnąłem gwałtownie powietrza, mierząc Raya wzrokiem pełnym nadziei.

      – A jakże! – przytaknął z zadowoleniem, zakładając ręce na piersi. – Podzwoniłem trochę i sprowadziłem go w nocy z Chin.

      Wzniosłem pięść w powietrze; w żołądku poczułem skurcz z podniecenia. Miałem teraz zajęcie na kilka godzin.

      – Jesteś wielki! Dzięki, stary. – Uśmiechnąwszy się szeroko, podszedłem i poklepałem go po plecach.

      – Przestaniesz się cieszyć, kiedy się dowiesz, ile to kosztowało – stwierdził, unosząc brwi.

      Machnąłem lekceważąco ręką. Pieniądze nie stanowiły dla mnie problemu.

      – Mam u ciebie wielki dług. Napijemy się później? – zasugerowałem. W odpowiedzi skinął głową. Podszedłem do zaparkowanego w rogu auta, które było moją dumą i radością, i z szerokim uśmiechem na twarzy zerwałem zakrywającą je niebieską płachtę, odsłaniając subaru imprezę WRX z 2004 roku w limitowanej wersji Petter Solberg Edition. Westchnąłem rozmarzony. Cudo – gdy było sprawne, rzecz jasna. Ze wszystkich samochodów, które posiadałem lub dotychczas prowadziłem, ten należał do moich faworytów.

      Dla mnie było to prawdziwe dzieło sztuki – bladoniebieski lakier, 316 koni mechanicznych, od zera do setki w 4,5 sekundy, no i limitowana edycja, ponieważ wyprodukowano tylko pięćset takich cacek. Sprowadziłem je na początku roku z Japonii, kiedy przez przypadek odkryłem w sobie nową pasję – wyścigi uliczne.

      Niestety, od dwóch tygodni subaru stało nieużywane; podczas ostatniego wyścigu zerwała się linka sprzęgła.

      – Załatwiłem ci też nowe świece. Wspominałeś, że chodzi trochę niemrawo – rzekł Ray, podchodząc do mnie od tyłu z kolejnym pudełkiem.

      Uśmiechnąłem się do niego przez ramię.

      – Dzięki, stary – rzuciłem, szukając w kieszeni kluczyków, i otworzyłem samochód.

      – Może ci pomóc?

      – Dzięki, nie trzeba – odparłem, kręcąc energicznie głową, i uradowany podniosłem maskę. Gwizdnąłem, patrząc z zachwytem na silnik subaru. Teraz, gdy moje myśli pochłonęło coś innego niż pogrążona w żałobie Ellie, poczułem, że trochę schodzi ze mnie napięcie.

      Może mógłbym się dziś pościgać? To na pewno poprawiłoby mi humor. Wygrzebałem z kieszeni telefon i wysłałem wiadomość do Rodrigueza – jednego z organizatorów wyścigów, w których brałem udział – z zapytaniem, czy coś się dziś szykowało. Nie doszły mnie żadne słuchy, więc raczej nie było takich planów. Szkoda.

      Jednak na wszelki wypadek postanowiłem zadbać, by auto było sprawne i chodziło bez zarzutu.

      * * *

      Na naprawie wozu zeszło mi prawie całe popołudnie, ale teraz mruczał słodko jak kociak. Był gotowy i rwał się do jazdy. Po prostu coś pięknego! Skończywszy pracę, wgramoliłem się na ławkę i napiłem się z Rayem piwa, by to uczcić. Opróżniłem już połowę butelki, gdy nagle do środka wszedł Ed; miał pochmurną minę i zaciśnięte usta.

      – Młody, dlaczego nie odbierasz, jak do ciebie wydzwaniam? – zapytał, łypiąc gniewnie na piwo w mojej dłoni, jakby to ono było winne temu, że się nie odzywałem.

      Wzruszyłem ramionami, spoglądając na komórkę leżącą obok na ławce, i faktycznie na wyświetlaczu widniały trzy nieodebrane połączenia od Eda.

      – Przepraszam, musiałem przez przypadek wyłączyć dźwięk, gdy wyjmowałem telefon z kieszeni.

      Wziąwszy go w ręce, zobaczyłem także odpowiedź od Rodrigueza, który potwierdził, że tego wieczoru nie odbywa się żaden wyścig, jednocześnie uprzedzając, żebym spodziewał się od niego wieści w ciągu kilku najbliższych dni. Oznaczało to, że wyścig wisi w powietrzu; szukali tylko odpowiedniej lokalizacji.

      Ed westchnął, zaczesując do tyłu brązowe włosy idealnie wypielęgnowaną dłonią. Zmarszczyłem brwi, pociągając kolejny łyk piwa i mierząc go wzrokiem. Wyglądał na bardziej zestresowanego niż zwykle; nawet nie zapiął dwurzędowej marynarki, a nie był to częsty widok. Ed przywiązywał dużą wagę do swojego wizerunku. Lubił afiszować się pieniędzmi i statusem, nosząc drogie garnitury i zegarki za trzydzieści tysięcy dolarów. Co z tego, skoro był zwykłym kmiotkiem na moich usługach, kimś, kto marzył o tym, by grać pierwsze skrzypce, ale nie miał na to szans. Wstrętny wazeliniarz z wybujałym ego. Kiedy pracował dla Bretta, miał więcej do powiedzenia – często występował w jego imieniu, był jego prawą ręką. Pod moimi rządami zajmował znacznie niższą pozycję, ale nie zrezygnował z drogich garniturów.

      – Więc co jest grane? – zapytałem, przechylając głowę w oczekiwaniu na jego odpowiedź.

      Ściągnął brwi i wykrzywił usta z niesmakiem, wypluwając z pogardą dwa słowa:

      – Bracia Salazar.

      Słysząc to nazwisko, również się skrzywiłem. Salazarowie byli moją największą konkurencją w mieście. Bracia Alberto i Mateo przyjechali tu przed około dziewięcioma miesiącami z Meksyku, przywożąc ze sobą śmiesznie tanie narkotyki, i wpakowali się na moje terytorium. Początkowo chcieli wejść z nami w spółkę: mielibyśmy rozprowadzać ich towar – gównianą kokainę rozcieńczaną Bóg wie jakim świństwem. Ale kiedy kazałem im spadać na drzewo – no, może ująłem to bardziej dosadnie – staliśmy się rywalami. Jak dla mnie, byli najgorszym ścierwem. Mieli gdzieś to, że ich prochy były doprawione trutką na szczury albo lewamizolem, środkiem do odrobaczania zwierząt, po którym, jak słyszałem, skóra dosłownie gniła na ludziach i schodziła płatami. Nie byli tacy jak my; nie mieli żadnych zasad moralnych i nie obchodziło ich to, ilu ludzi cierpiało albo umarło przez ich zanieczyszczony towar. Nieraz toczyliśmy z nimi wojny o terytorium i o to, gdzie „wolno” im było handlować. Mieliśmy z nimi układ.

      – Co też znowu odstawiły te oślizgłe gnidy? – warknąłem, zaciskając mocniej palce na butelce.

      – Wysłali wczoraj swoje cizie z prochami do jednego z naszych klubów. Jeden koleś dostał ataku padaczki na środku parkietu i teraz policja węszy, próbując ustalić, skąd wziął towar. Maglowali mnie przez cały dzień. Naprawdę powinieneś był odebrać! – rzucił oskarżycielskim tonem.

      – Cholerne mendy! Dlaczego handlują w naszych klubach? – warknąłem. – Zadzwoń do Alberta i powiedz mu, że chcę się z nim widzieć. Dzisiaj! – rozkazałem, biorąc zamach i ciskając w złości butelkę przez cały warsztat. Usłyszałem, jak roztrzaskuje się o ścianę, ścieląc podłogę odłamkami szkła.

      Zabiję tego sukinsyna!

      Rozdział


Скачать книгу