Kornel Morawiecki. Autobiografia. Artur Adamski
Читать онлайн книгу.tworzyć Niezależny Zespół Współpracy Naukowej. Jego celem były np. badania historyczne, zbieranie relacji uczestników ważnych wydarzeń przeszłości, publikowanie poza zasięgiem cenzury.
Dużo udało się osiągnąć tej niezależnej inicjatywie?
Działalność Leszka Skonki, jak i całego ROPCiO, miała charakter jawny. Z jednej strony miało to oczywiste korzyści – każdy zainteresowany współpracą mógł zgłosić się pod podany adres. Od początku jasne, niestety, było, że swój akces zgłaszają również ludzie z SB. I tu pojawiał się kłopot – komu ufać, a komu nie. Odtrącać ludzi kierujących się najszlachetniejszymi intencjami, których jednak nikt nie może uwiarygodnić? W konspiracji było to prostsze – z zasady każdy, kto się zgłaszał, musiał cieszyć się pełnym zaufaniem kogoś, kto już od dawna funkcjonował wewnątrz podziemnej struktury. Jawni opozycjoniści miewali kłopot z uruchomieniem własnego druku. Inwigilacja przez SB była zbyt duża. Bezpieka działała zarazem w taki sposób, żeby nikt nigdy nie był pewien, czy następny dzień spędzi u siebie w domu, czy w areszcie i czy nielegalna literatura, o ile w ogóle uda się ją wydrukować, będzie rozkolportowana, czy też wpadnie w łapy esbecji. Jawnej opozycji trochę łatwiej było działać w stolicy. W Warszawie w zasięgu ręki byli choćby zagraniczni dziennikarze czy ambasady wielu krajów. Do tego za Gierka dość często odbywały się wizyty przeróżnych zagranicznych delegacji. Opozycjonistów warszawskich oczywiście nękano, ale przynajmniej w pewnym stopniu władze liczyły się z tym, że ktoś poskarży się dyplomatom, obcojęzycznym mediom czy innym oficjelom. My we Wrocławiu mieliśmy tylko konsulat NRD. A na „głębszej prowincji” było jeszcze gorzej.
Konsulat Generalny NRD miał zapewne komórkę Stasi…
W latach siedemdziesiątych nic na jej temat nie wiedzieliśmy. Natomiast w czasach Solidarności Walczącej wiedzieliśmy, że Stasi bardzo intensywnie gromadziła informacje o nas. Z oczywistych względów konsulat Niemiec Wschodnich mógł bardziej przeszkadzać niż pomagać. Pamiętajmy też, że lata siedemdziesiąte to całkiem inne realia komunikacyjne. Internetu nie było, rozmowy telefoniczne się zamawiało. Telefony ambasad były na podsłuchu. Jak ktoś chciał z Wrocławia zadzwonić do ambasady USA to, jeśli był na liście inwigilowanych przez SB, mógł się szybciej spodziewać spędzenia najbliższych 48 godzin na komisariacie niż rozmowy z którymś z dyplomatów. Trudno było wyjść poza działalność polegającą na spotkaniach, wykładach, referatach.
Kornel Morawiecki jako wykładowca na Politechnice Wrocławskiej, przełom lat 70. i 80.
Ile osób zwykle przychodziło na takie spotkania?
To zależało od wielkości mieszkania gospodarzy. U państwa Trąbskich bywało co najmniej 30 osób. Pamiętam, że na tym moim wykładzie o odzyskaniu niepodległości byli m.in. Jan Waszkiewicz, Leszek Skonka, Mariusz Wilk, Tadeusz Puczko. W tamtych czasach środowiska opozycyjne były jeszcze na tyle nieliczne, że SB znaczną ich część mogła dość regularnie obserwować. Często stanowiło to utrudnienie. Wrocławski ROPCiO był permanentnie represjonowany. Stąd też wynikał mój wniosek, że działalności jawnej opozycji musiała towarzyszyć forma utajona, podziemna. W przeciwnym razie nie mogłyby rozwijać się niezależne wydawnictwa. Dlatego też starałem się, aby jak najdłużej nie być zatrzymanym czy wylegitymowanym po jakimś spotkaniu. Coraz bardziej oczywiste było dla mnie, że opozycji potrzebni będą ludzie nieznani bezpiece. Wrocławski ROPCiO współredagował biuletyn „Wolne Słowo”, ale właśnie z powodu inwigilacji przez SB długo nie mogła powstać żadna poważna niezależna dolnośląska inicjatywa wydawnicza.
W latach osiemdziesiątych umiejętność drukowania była już dość powszechna. A skąd ją nabywaliście wtedy, kiedy drugi obieg się dopiero rodził?
Praktycznie uczyliśmy się od zera. Najczęściej zaczynało się, mając tylko ogólną teoretyczną orientację na temat różnych technik drukarskich. Czasem pomocne były podręczniki dla szkół poligraficznych. Dobrze było, jeśli ktoś miał jakiegoś instruktora dysponującego doświadczeniem drukarskim. W przeciwnym razie było się skazanym na mozolne powtarzanie tych samych czynności, np. w celu uzyskania właściwego naciągu sita na ramce. Marnowało się przy tym mnóstwo czasu, no i papieru. Czasem przy tej okazji dokonywało się wynalazków, na które znacznie wcześniej wpadł już ktoś inny. Budowanie drugiego obiegu w znacznej mierze polegało na takim „wyważaniu otwartych drzwi”. Nie zawsze jednak było się kogo poradzić. Bywało się skazanym na samodzielne rozwiązywanie różnorakich problemów. W przypadku „Biuletynu Dolnośląskiego” w zasadzie od początku można było liczyć na paru doświadczonych drukarzy.
Często mówi się o tobie jako o twórcy „Biuletynu Dolnośląskiego”.
To spora nieścisłość. „Biuletyn” powołał do życia przede wszystkim Jan Waszkiewicz. Znaliśmy się dobrze, więc szybko zostałem jego współpracownikiem. Przed pierwszą pielgrzymką papieża zawiozłem pewną partię „Biuletynu” do Warszawy. Zaraz potem bardzo szerokie środowisko związane z wydawaniem tego pisma zostało dotknięte represjami. W aresztach i na przesłuchaniach znalazło się co najmniej kilkanaście osób. Ledwie wydrukowany 3/4 numer „Biuletynu” w całości wpadł w ręce SB. Chyba ani jeden egzemplarz nie trafił do kolportażu. I wtedy Janek Waszkiewicz zwrócił się do mnie z pytaniem, czy nie znalazłbym miejsca do drukowania.
I pomyślałeś, że twoja „Kornelówka” byłaby dobrym miejscem?
O tym też, ale nie to było najważniejsze. Uznałem, że drukowanie w dotychczasowy sposób jest bezcelowe. Nie może tak być, że SB wpada, kiedy chce, zamyka ludzi i konfiskuje cały nakład. Potrzebna była całkowicie inna metoda organizowania się. Przyjąłem propozycję Jasia Waszkiewicza, ale postawiłem warunki. Zażądałem wprowadzenia bardzo ścisłych zasad konspiracji. Jak się wkrótce okazało, moi nowi współpracownicy byli dokładnie tego samego zdania.
Kto zaliczał się do tych nowych współpracowników?
Waszkiewicz skontaktował mnie z drukarzami. Zanim ich poznałem, okazało się, że zasady ścisłej konspiracji już obowiązują. W pewien sposób sam padłem ich ofiarą. Dostałem adres chłopaków zajmujących się drukiem, ale nie ustaliliśmy żadnego hasła, a oni, jak się okazało, nie byli powiadomieni o mojej wizycie. Pamiętam, że jechałem z drugiego końca miasta na Mielecką, gdzie w drzwiach jednego z pokoi hotelu pracowniczego ci młodzi ludzie upierali się, że nie wiedzą, o co chodzi. Trochę mnie to zdenerwowało, ale doszedłem do wniosku, że to oni mają rację. Ani mnie nie znali, ani nikogo podobnego się nie spodziewali. To nie były czasy, w których przed przyjściem do kogoś zapowiadało się swoją wizytę telefonicznie. Telefon był dość rzadkim luksusem.
W ten specyficzny sposób poznałeś chyba swoich późniejszych wieloletnich przyjaciół…
Tak. Poznałem wtedy Krzyśka Gulbinowicza i jego brata Staszka. Mieszkali w pokoju hotelu robotniczego, choć bardziej przypominali jakichś artystów czy innych oryginałów niż robotników. Ubrani po hipisowsku, słuchali muzyki zespołu Pink Floyd, na ścianach mieli reprodukcje z malarstwem surrealistów, wszędzie leżały książki z ambitną literaturą. I o czymkolwiek nie zaczęłoby się z nimi mówić, okazywało się, że ma się do czynienia z ludźmi nie tylko bardzo oczytanymi, ale też mającymi mnóstwo osobistych oryginalnych przemyśleń. W takim zapyziałym hotelu robotniczym, w którym podstawą stylu życia jest flaszka wódki, mieszkali też prawdziwi intelektualiści, choć utrzymujący się z pracy fizycznej. Szczególnie Krzysiek okazał się postacią niesłychanie barwną. Jego kariera