Czerwony Pająk. Katarzyna Bonda
Читать онлайн книгу.W pogotowiu czekało sześć komór hiperbarycznych, sprzęt szkoleniowy i kilka jednostek mobilnych, które wyglądały jak dekompresyjna karetka pogotowia. O ludziach wyszkolonych na taką okoliczność nie wspominając. Mimo to pojawienie się nurka N.N. było dla wszystkich wydarzeniem niecodziennym. Głównie dlatego, że faceta przetransportowała do kliniki armia.
Doktor Kot polecił więc położyć pacjenta w swojej ulubionej komorze Gamma, największej i najbardziej energochłonnej, do której mógł swoje dwa metry wzrostu wcisnąć bez składania się w scyzoryk. Przez cały dyżur miał na niego oko. By samemu nie zachorować na chorobę dekompresyjną, do komory mógł wejść tylko raz na dobę, lecz ani wieczorem, ani nocą nie wydarzyło się nic godnego uwagi. Teraz w komorze będzie z nim pielęgniarka. Trafiło na Lidkę, najbardziej gadatliwą i pyskatą z całego zespołu. Ale kompetentną, a to kompensowało jej ostry język. Lekarz doskonale wiedział, że nawet jeśli mężczyzna się obudzi, nie ma żadnej gwarancji, że będzie w stanie mówić, poruszać się, funkcjonować jak przed wypadkiem. Po takim niedotlenieniu organizmu bardziej prawdopodobne będą raczej trwałe uszkodzenia. Doktor Kot widział już w Centrum Medycyny Morskiej i Tropikalnej zdarzenia zarówno absolutnie wspaniałe, jak i straszne. Trzynastolatek po postrzale, ludzie z nagłą głuchotą, trudno gojące się rany, cały szereg podwodnych samobójców, jak nazywał brawurowych nurków niedzielnych. Zwykle młodzi, piękni chłopcy, którzy po jednym nierozważnym zanurzeniu kończyli sparaliżowani od pasa w dół. Wszyscy ci pacjenci trafiali do kliniki i byli leczeni w komorach za pomocą tlenu podawanego pod wysokim ciśnieniem. Czasem w połączeniu z innymi gazami. Tlen pod ciśnieniem to w sumie niesamowity lek, ale cuda zdarzają się naprawdę rzadko. U niektórych efekty pojawiały się po kilku dniach, inni musieli uzbroić się w cierpliwość, bo leczenie trwało miesiącami. Byli i tacy, którzy nie mieli szczęścia wcale. W medycynie i biologii nie ma rzeczy niemożliwych. Są tylko niesamowite. Dla wszystkich było jednak jasne, że im łagodniej nurek będzie wracał do zdrowia, tym lepiej dla niego. Zbyt gwałtowne przebudzenie ze śpiączki mogło się skończyć nieodwracalnymi dysfunkcjami fizycznymi.
Początkowo wojskowi interesowali się swoim znaleziskiem bardzo intensywnie. W końcu ten człowiek plątał się po ich terenie. Podobno wszczęto dochodzenie, kto, jak, gdzie i dlaczego zezwolił nurkowi wejść na ich wody w zakazanym miejscu. Rutynowo zgłoszono sprawę policji. Ale jak zwykle w sprawach N.N., papierek zaksięgowano i nikt się nie pojawił. Doktor nie był zdziwiony. Piątek, piąteczek, piątunio. Wszyscy jak jeden mąż przybiegną tu w poniedziałek rano. Była też sprawa pontonu. Jak dotąd nie zidentyfikowano jego właściciela. To wszystko zdawało się doktorowi bardzo tajemnicze. Kiedy zaś jeszcze przemilczano tę informację w lokalnych mediach, upewnił się jedynie, że sprawa musi być kryminalna. Czyżby faceta faktycznie nikt nie szukał? Sprzęt, z którego go wycinali, był kosztowny i świadczył o profesjonalizmie nurka. To, dokąd zadryfował – zdaniem doktora, który zaraz sprawdził pływy na swoim komputerze, przeanalizował kierunek wiatru i współrzędne, które otrzymał w przelocie od wojaków – wskazywałoby na logiczne wyjaśnienie: port wojskowy. Ale na razie nikt tej wiedzy od doktora nie potrzebował, więc i on sam się z nią nie wychylał.
Zaledwie Kot odłożył książkę o Wałęsie, czerwony przycisk „emergency” zaczął pulsować. Lekarz wychylił się i przez szybkę dostrzegł uniesiony kciuk asystenta. Zajrzał ponownie do pacjenta, który miał już otwarte oczy i rozglądał się lękliwie po wnętrzu komory. Lekarz dał mu jeszcze chwilę, po czym wstał i zaczął odkręcać śluzę. Wszedł do komory. Gaz wpływał do środka, wywołując nieznośny hałas, doktor ziewał więc przepisowo, by pozbyć się bólu uszu. Powietrze gęstniało wyczuwalnie, zrobiło się okrutnie gorąco. Wyrównał ciśnienie, a potem chwycił podkładkę z kartą pacjenta oraz podręcznymi notatkami i tak uzbrojony wszedł do części szpitalnej, gdzie przebywał dotąd nurek z pielęgniarką. Przedstawił się, wyjaśnił sytuację.
– Jak się pan czuje? – Starał się, by jego głos brzmiał łagodnie.
Pacjent był nieco blady, ale poruszał kończynami, reagował na światło, choć wciąż nie odzywał się nawet słowem.
– Czy pan mnie słyszy?
Delikatne skinienie głową.
– Jak się pan nazywa?
Cisza.
– Czy pana coś boli?
Powolne zaprzeczenie, wreszcie gest przypominający wzruszenie ramion.
– Wie pan, dlaczego pan się tutaj znalazł?
Wtedy nurek zaczął się wić.
– Spokojnie! – Lekarz rzucił mu się na ratunek. – Bo jeszcze mi tu rury poodkręca. I obaj będziemy wymagali gruntownego leczenia w komorze.
Nurek wyrwał mu podkładkę i nakreślił kilka liter. Kot odczytał wielkie „P”, haczyk, jakby odwrócone „l”, i zakręcone „a”.
– Człowieku – zaśmiał się. – Do palarni jeszcze zdążymy. Wytrzymasz.
Nurek patrzył na lekarza jak na wariata. Znów z trudem nakreślił kilka hieroglifów, wreszcie długopis wypadł mu z dłoni. Nie miał jeszcze pełnego czucia w rękach.
– Widzę, że siły do walki są – ucieszył się szczerze Kot. – A będzie tylko lepiej.
Pielęgniarce w komorze zlecił podanie dodatkowej dawki leku uspokajającego, a przez bulaj pokazał asystentowi, by zwiększył ciśnienie. Nurek natychmiast się uspokoił, zaczął odpływać. Po chwili znów spał.
– Ciesz się, że obudziłeś się na moim dyżurze, bo po południu przychodzi szefowa. Ona dopiero da ci do wiwatu. I żadnego palenia nie będzie. Przez miesiąc zrobi ci taki detoks, że po wyjściu od razu zaciągniesz się połową paczki.
W szybie bulaja dostrzegł zażywnego mężczyznę w niebieskim stroju służbowym. Wymienili z asystentem umówione komendy i doktor rozpoczął w śluzie procedurę wynurzania. Syk uciekającego powietrza nie był taki głośny jak poprzednio, ale za to wnętrze śluzy wypełniła lodowata mgła przejmująca do szpiku kości. Uszy odpuszczały ciśnienie z delikatnymi trzaskami, ale, jak zwykle u niego, nierówno. Znowu będę wychodził, jakbym był lekko zawiany, pomyślał.
– Ile dziś?
– Chyba ze sto atmosfer, Edwardzie.
– Bez przesady, ale nawet te sześć to prawie cztery lampki martini od rana. Co za wspaniały zawód, Lu. Dają ci pooddychać narkotycznymi gazami i jeszcze za to płacą.
– Zaiste. Leokadii jeszcze nie ma?
– Piele dziś grządki na działce. Ewcia ją zastąpi. Już się zaanonsowała.
– Niech ją Bóg błogosławi. Masz ty fart. A mój chłopiec, jak widzisz, skutecznie się wybudził. I wygląda na okaz zdrowia. Szkoda, że muszę schodzić.
– Ależ zostań – zaśmiał się doktor Edward Pinkwart. – Choćby i cały weekend.
Doktor Kot się zawahał.
– Może i warto. Ciekawa obserwacja do badań. Ewa chyba nie będzie miała nic przeciw. Tylko zrobię sobie coś ciepłego do picia. Zobaczę, jak się sprawuje. Będzie spał, pojadę.
– Siadaj za kółko, jak wytrzeźwiejesz, chłopie – przestrzegł go Pinkwart.
– Już mi odpuściło, a poza tym Marysia mnie odbiera – skłamał Kot.
– To ona ma prawo jazdy?
– Do prowadzenia psa na smyczy nie jest konieczne.
– Zawsze się nabieram.
– Tak się układa – mruknął Kot.
Spojrzeli na nurka.