Czerwony Pająk. Katarzyna Bonda
Читать онлайн книгу.jednak nie usłyszała syreny. Za to o świcie przed wejściem zaroiło się od czarnych bmw. Widziała z okna, że ochroniarze pakowali do bagażników czarne worki. Nie była pewna, czy to te walizki, które widziała w nocy, czy może ciała zabitych. Wtedy za kierownicą jednego z aut dostrzegła swojego wybawcę. Nawet nie spojrzał w jej kierunku, ale ucieszyła się, że jest żywy. Pozostali bohaterowie tej historii zupełnie jej nie interesowali.
– Dopiero cię awansowałem, a już nosek zaswędział. – Podszedł do niej Jelcyn. Nadal był w smokingu, choć koszula była już przepocona, spodnie wymiętoszone i uwalane białym proszkiem. Fular zwisał smętnie z kieszeni. Wyszukał w paczce papierosa. Włożył do ust. Nie zapalał. Wpatrywał się wnikliwie w twarz dziewczyny. – Jutro bądź na dziesiątą wieczór. Coś ładnego włóż – dodał. – Ustalimy, co dalej, bo nieźle namieszałaś.
Z kieszeni wysupłał czepek, który zgubiła na tyłach restauracji, otrzepał go, ale jej nie podał. Twarz miał poważną. Wiedziała, że jest w kłopotach.
– Ja się starałem, Seba się starał, ale Kurczak wie, że to byłaś ty i widziałaś. Zostało ci tylko jedno.
– Co? – jęknęła. – Ja nie rozumiem…
– Masz szczęście, że Gutek lubi małolaty. Wprawdzie jesteś dla niego za stara, ale chuda jesteś, biust jeszcze niedorozwinięty. Napalił się na ciebie już dawno temu. W kółko mnie o ciebie pytał. Zobowiązał się przed Kurczakiem wziąć to na siebie. Tylko zrób coś z włosami. Białe mają być. Bo wiesz, rude to wredne. – Uśmiechnął się smutno i odszedł.
Gosia obciągnęła zbyt krótką spódnicę.
– Sprzedali mnie? – zwróciła się do Ukraińca, który siedział na schodach i czyścił sobie paznokcie kozikiem.
Taras długo nie odpowiadał. Zdawało się, że czynność pochłania go tak, iż stracił kontakt ze światem, ale Gosia znała go dobrze i wiedziała, że w końcu powie jej prawdę. Obejrzała się za siebie. Jelcyn schował się już do środka. Zawahała się, ale w końcu usiadła obok.
– Czego oni ode mnie chcą?
Ukrainiec uparcie milczał. Był niski, lecz potężny jak mały niedźwiedź. Chciałaby mieć takiego ojca. Wyobrażała sobie, że otacza ją muskularnym ramieniem i obiecuje, że zajmie się tym tematem, a ona by mu wierzyła. Nie było w tym nic erotycznego. Miała tylko potrzebę wypłakać się i zasnąć kamiennym snem. Ale Taras nie zbliżył się do niej nawet na milimetr. Za to na schody wyszedł znów Jelcyn z kluczami. Zakładał sztaby, przekręcał kolejne zamki.
– To nic strasznego. Dasz sobie radę. – Ziewnął.
Gosia ukryła twarz w dłoniach. Włączyła walkmana, włożyła słuchawki do uszu. Rozbrzmiały pierwsze takty Snu. Przewinęła. Poleciała Bitter Sweet Symphony. A potem Come As You Are. Kiedy kaseta wkręciła się w odtwarzacz i dziewczyna była zmuszona nawinąć taśmę jeszcze raz, Taras w końcu się odezwał:
– Eto uże nie tolko twoj biznes, Margareta. Wsie oni iszczeznut. Uwidisz. Idiot wojna.
– Chcesz mieć uchwałę, kup sobie prezydenta – zaśmiał się Gustaw Moro i skinął na Gosię, by przyniosła więcej lodu.
Dziewczyna chwyciła metalowe wiaderko i ruszyła do aneksu kuchennego. Idąc, przyjrzała się swojemu odbiciu w ścianie okien zimowego tarasu. Miała świadomość, że wszyscy obecni w tym pomieszczeniu odprowadzają ją łakomym spojrzeniem. Nie bez przyczyny Gutek nakazał jej dziś włożyć sukienkę z gumowanego materiału, która przykleiła jej się do ciała i bezceremonialnie eksponowała wszystkie jego walory. Obwiesiła się też całym złotem, którym ją obdarował do tej pory. Wiedziała, że jeśli musiałaby uciekać, nie będzie czasu na pakowanie. Poza nią w salonie nie było innych kobiet. Ludzie Jerzego Popławskiego siedzieli na miękkich sofach. Grali w karty na żetony, udając głuchych. Tak naprawdę chłonęli każde słowo szefa i byli w pogotowiu. Przed nimi stały napoje bezalkoholowe oraz miska ponczu, który Gosia nauczyła się robić, kiedy zamieszkała u Gutka przy Króla Jana III. Ten dom podziwiali wszyscy. Gutek jako pierwszy w latach osiemdziesiątych zbudował sobie basen na dachu nowoczesnego apartamentowca. Lokal miał być wizytówką jego możliwości budowlanych i tak było w istocie. Każdy, kto wybierał się po andruty, niemal na wyciągnięcie dłoni mógł podziwiać błękitną lagunę otoczoną rododendronami. Budziło to w wielu prawdziwą zawiść, co jednak tylko cieszyło Gutka. Broń gości została zdeponowana i leżała w plastikowym pudełku, w śluzie u ochroniarzy apartamentu dewelopera. Dziewczyna była jednak przekonana, że gdyby podczas narady Słoń z Gutkiem nie doszli do porozumienia, poradzą sobie gołymi rękoma. Z boku, na pufie rozsiadł się Waldek Pilichowiak, patykowaty kurier z Wejherowa zwany Tamagoczim. Był niewiele starszy od Gosi, raczej chuchro o zapadniętych policzkach. Na twarzy nawet śladu zarostu. Nie brał udziału w dyskusji, nic nie jadł i nie pił. Już na początku debaty założył słuchawki i zapamiętale grał w elektroniczną gierkę dla dzieci. Gutek wyraźnie go nie znosił. Co jakiś czas zerkał podejrzliwie na bandytę i wykrzywiał twarz w pogardliwym grymasie.
– Nie wspominałeś, że wyjdzie tak drogo. – Słoń poprawił okulary na nosie. – Ani że choć mam płacić więcej, udziałów dostanę mniej.
– Sprawa wykracza daleko poza poziom polityki lokalnej – podkreślił rozpromieniony Gutek.
– To się jeszcze okaże.
– Sam w ubiegłym roku mówiłeś, Jerzyku, że się nam opłaci. Tobie się nie udało. Za bardzo afiszujesz się w Sopocie z Julkiem. Wszyscy wiedzą przecież, że nasz zwycięski bokserek to figurant Pastucha. Ale od czego ma się przyjaciół? Wystarczy pięć właściwych numerów, by dotrzeć do papieża, a my potrzebujemy tylko spacyfikować szeryfa – dodał, po czym rozejrzał się, czy osiągnął odpowiedni efekt.
– Szkoda tylko, że jednym z tych kontaktów jest twój brat, a nie ty – odciął się Słoń i cmoknął z dezaprobatą. – A może Anatol, Bogu ducha winny młodszy Moro, jeszcze o niczym nie wie?
Gutek zerwał się. Gracze zamarli z kartami w rękach. Czekali na sygnał Popławskiego, lecz Słoń milczał.
– Kurwa. – Tamagoczi rozpaczliwie wciskał guziki gierki. – Ja pierdolę!
Dopiero po chwili podniósł głowę i uśmiechnął się głupawo.
– Sorry – zwrócił się do Słonia.
Ten podniósł dłoń, Tamagoczi natychmiast odłożył gierkę. Nie zdjął jednak słuchawek. Powietrze zgęstniało.
Gutek wahał się. Chciał coś powiedzieć, międlił w ustach przekleństwa. Ostatecznie powstrzymał się od pyskówki, usiadł bardzo powoli. Rozpiął guzik tweedowej marynarki. Włożył do ust truskawkę. Połknął ją razem z szypułką. Mlasnął.
– Brat zrobi, co mu każę – powiedział głośniej, niż powinien.
Nie zabrzmiało to wiarygodnie.
– Skoro tak mówisz – odparł z przekąsem Słoń. – Nie wypada mi nie wierzyć. Jest to raczej istotne, bo jak się domyślam, to on wykłada większość kasy. Ale jakby co, mam numer do twojego komornika. W pierwszej kolejności zażądam oszacowania tego właśnie budynku. Basen mi niepotrzebny, ale będę miał blisko na wafle.
Gutek wybuchnął kontrolowanym śmiechem. Słoń się przyłączył. Wszystko znów było, jak należy. Następnie gangster sprawnie okrążył stół, omijając przeszkody dla wózka, po czym wyjął cygaro z pudełka stojącego przed Gutkiem. Długo kręcił je w dłoniach, powąchał, by w końcu odciąć końcówkę, ale kiedy Gutek pośpieszył z zapalniczką, zmienił