Nieustające święto. Waldemar Lejdward

Читать онлайн книгу.

Nieustające święto - Waldemar Lejdward


Скачать книгу
tężnię. Założyłem ciepłą kurtkę oraz mocne buty i opuściłem budynek sanatorium. Placyk przed wejściem był przykryty śniegiem, tylko ścieżka, przetarta przez zaspę, wiodła w głąb terytorium. Pośrodku półkola zauważyłem dziwną, betonową figurę w kształcie stożka, o bardzo smukłym i przekrzywionym wierzchołku. Obszedłem rzeźbę i puściłem się w kierunku najbliższej budowli parkowej. Obiekt był niski, prostopadłościenny, lecz z wysoką, kwadratową wieżą zwieńczoną blankami. Ściany budowli pokryte były białą farbą, ale powłoka murarska odpadła, miejscami odsłaniając cegły. Przeciąłem niewielki plac z muszlą koncertową ‒ i w odległej perspektywie alei, ujrzałem sylwetkę tężni. Przed tężnią znajdował się staw skuty lodem, przez który przerzucony był most. Przeprawa mostowa była drewnianą strukturą, z solidnymi barierami i elektrycznymi latarniami na słupach w kształcie wygiętych lasek. Przekroczyłem most i zatrzymałem się przed tężnią. Konstrukcja całości tworzyła pionową ścianę wypełnioną ściętymi gałęziami krzewów, wspartą drewnianymi przyporami. Tężnia była jednak przestrzenną budowlą hydrotechniczną, do wnętrza której prowadziły połączone trzy wejścia. Minąłem przejście i znalazłem się między zrębami drewnianej twierdzy. Tężnia składała się z dwóch zespolonych sześcioboków o różnych wymiarach: jeden mniejszy, drugi większy. Pierwsza część była nieczynna, natomiast w następnej solanka kapała kroplami, sącząc się między cienkimi odrostami drzew. Śnieg był odgarnięty wzdłuż ścian tężni, więc przespacerowałem się wokół wnętrza zespołu. Słychać było szmer cieknącej wody i czuć zapach solanki: mocny, ożywczy i przesycony wilgotnym drewnem.

      Mroźny wiatr dawał się jednak we znaki. Nic nie zapowiadało zmiany pogody, podjąłem więc decyzję o powrocie do siedziby sanatorium.

      Kiedy wkroczyłem do pomieszczenia, współtowarzysz był już w pokoju.

      ‒ Cześć, przyjacielu! Gdzie byłeś?

      ‒ Zwiedzałem park solankowy.

      ‒ Acha! Zrobiłem zakupy ‒ oświadczył dumnie. ‒ Będziemy pili kawę. Lubisz MK Premium?

      ‒ Nie piję kawy.

      ‒ Dlaczego?

      ‒ Mam nadciśnienie.

      ‒ Szkoda. Nie mogę żyć bez kawy. Rano muszę wypić kawę. Kawa stawia na nogi i poprawia samopoczucie. Niezwykle cenny napój!

      ‒ Wierzę. Też lubię smak i aromat kawy, ale nie mogę jej pić.

      2

      Rozpoczęły się zalecone przez lekarza zabiegi w uzdrowisku.

      W pierwszej kolejności udałem się do sali terapeutycznej na serię ćwiczeń ruchowych. Wszedłem do pomieszczenia, które okazało się długą halą wypełnioną boksami z metalowych krat. W każdej przegrodzie stała leżanka, a także wisiały na prętach pęki różnych lin zaopatrzonych w bloki i haki. Instruktorka wskazała wolne stanowisko do ćwiczeń. Ułożyłem się na sofie. Do boksu weszły dwie terapeutki, zaczepiły przygotowaną uprząż na górnej kratownicy i poczęły zakładać pętle na nogi i ręce, z obu stron jednocześnie. Zablokowały liny na jednakowej wysokości i i nakazały wykonywać ruchy kończynami podobne do podskoków pajacyka. Wykonywałem poleconą czynność najlepiej, jak umiałem. Po dziesięciu minutach obie instruktorki powróciły. Poprosiły, bym przekręcił się na prawą stronę ciała, ponownie założyły uprząż, lecz tym razem tylko na lewą nogę i rękę i zaleciły poruszać kończynami w rytm marsza. Leżąc na boku, mogłem obserwować innych pensjonariuszy, którzy jednocześnie ćwiczyli w sali. Poruszali także całymi narządami ruchu, bądź określonymi częściami za pomocą odpowiednio zamocowanych ciężarków na blokach. Kiedy odezwał się sygnał stopera, do boksu przybyły obie pracownice, przełożyły zawieszenie na drugą stronę ciała i wskazały dokonać podobne ćwiczenie, jak poprzednio. Kołysałem więc członkami zgodnie z zaleconym przekazem. W końcu rozległ się dźwięk czasomierza, który oznaczał koniec terapii. Zostałem wreszcie uwolniony z uprzęży, podziękowałem instruktorkom i opuściłem salę ćwiczeń.

      W pokoju przebywał już współlokator. Siedział przy stoliku i sporządzał nietypowego papierosa na indywidualny użytek. Posługiwał się aparacikiem, który sprawnie wykonał zadanie.

      ‒ Jak wypadły ćwiczenia? ‒ zagadnął.

      ‒ Zaliczyłem już pierwszy zabieg ‒ odparłem.

      ‒ Odbyłem też przepisaną terapię: masaż wibracyjny. Ale nie wiem, czy mi pomoże.

      ‒ Na co chorujesz?

      ‒ Mam przewlekłe niedokrwienie serca.

      ‒ Coś poważnego?

      ‒ Tak. A koledze co dolega?

      ‒ Zesztywniające zapalenie stawów kręgosłupa ‒ odparłem. ‒ Wybieram się właśnie na masaż wodny.

      ‒ Idź! I próbuj! Może okaże się skuteczny.

      ‒ Przekonamy się.

      Zszedłem po schodach na parter ośrodka i bez trudu odnalazłem pomieszczenie z napisem na drzwiach: aquavibron. Wszedłem do środka. Wewnątrz przebywał wysoki, masywny mężczyzna w białym kitlu. Polecił, żebym wszedł za parawan, położył się na leżaku i odsłonił plecy. Wszedłem za przepierzenie. Obok leżanki stał wielki agregat, połączony dwoma gumowymi wężami z urządzeniem przypominającym słuchawkę telefoniczną. Ułożyłem się na brzuchu z odkrytą tylną częścią tułowia. Po chwili za parawan wszedł także terapeuta. Polecił, bym złożył ręce i podłożył dłonie pod głowę, żeby rozluźnić mięśnie szyi. Następnie włączył aparat i począł masować całą powierzchnię pleców. Przesuwał instrument wzdłuż linii kręgosłupa, od nasady karku, aż do kości ogonowej. Wykonywał też ruchy poprzeczne, zygzakowate, zarówno po lewej, jak i po prawej stronie klatki piersiowej. Sporo czasu poświęcał również na masaż punktowy. Przykładał przyrząd w określone miejsce i naciskał lekko wybrany punkt. Końcówka narzędzia drgała impulsywnie, przenosząc wibrację w głąb mięśni. Operator powtarzał wszystkie czynności wielokrotnie. Kuracja trwała około dziesięciu minut. W pewnym momencie terapeuta wyłączył agregat i oznajmił, że zabieg dobiegł końca. Podziękowałem więc specjaliście, ubrałem się i wyszedłem z gabinetu.

      Wróciłem do pokoju. W pomieszczeniu nie było jeszcze współmieszkańca. Zbliżyłem się do okna i popatrzałem na krajobraz rysujący się na zewnątrz. Na ulicy wciąż leżały zwały śniegu, tylko jezdnia była oczyszczona dla przejeżdżających samochodów. Domy robiły wrażenie martwych, a drzewa w parku tworzyły rozległą, szarą, nieprzeniknioną gmatwaninę. Partnera z numeru nie było nadal, więc pojechałem windę na parter i udałem się na poszukiwanie następnego gabinetu zabiegowego.

      Odnalazłem skrzydło budynku, w którym odbywały się zabiegi dokonywane impulsami magnetycznymi. Wkroczyłem do sali podzielonej również na poszczególne boksy, w których stały przeróżne aparaty służące do fizykoterapii. Zabiegowa wskazała kabinę, do której powinienem udać się. W boksie stała tylko leżanka, na końcu której zamocowana była olbrzymia, metalowa obręcz pomalowana na biało oraz skrzynia sterująca urządzeniem. Do pakamery weszła terapeutka i nakazała odłożyć wszelki posiadany sprzęt metalowy. Następnie poleciła położyć się na kozetce i złożyć ręce do boków, po czym przesunęła cewkę pulsacyjną na wysokość lędźwi i włączyła aparat. Urządzenie działało, ponieważ paliła się lampka kontrolna na czerwono, ale nie odczuwałem żadnych fal przenikających tkanki ciała. Leżałem bez ruchu zapewne z dziesięć minut. A po ustalonym czasie, zabiegowa powróciła do boksu, wyłączyła przyrząd i oznajmiła, że zabieg dobiegł końca. Pożegnałem się zatem z pracownicą i opuściłem oddział.

      Powróciłem do pokoju, lokator przebywał już w pomieszczeniu. Leżał teraz na łóżku i medytował o czymś.

      ‒


Скачать книгу