Spisek Założycielski Historia jednego morderstwa. Piotr Wroński
Читать онлайн книгу.do pierdla, posyłano do Orzysza. Broniłem ich przed nimi samymi. Naiwna tłuszcza! Wracajmy do Palestyńczyków. Oni zajmowali się głównie finansami. Prali pieniądze, organizowali transfery gotówki na Zachód, kupowali broń. Mieli też swoje oficjalne przedstawicielstwo w Warszawie. Biuro OWP mieściło się w punktowcu przy ulicy Rejtana 15 w Warszawie. Dobry punkt i dziwny budynek. Zbudowała go pod koniec lat sześćdziesiątych państwowa firma o nazwie Dipacom – Diplomatic Accommodation. Ten zachodni sznyt skrywał stworzone przez MSW przedsiębiorstwo, które wynajmowało mieszkania dyplomatom lub przedstawicielom kapitalistycznych instytucji po cenach państwowych, a więc o wiele niższych od tych, które wymieniali prywaciarze. Podobno jego szefem był jakiś tajny „jedynkarz”. Budynek na Rejtana postawiono z myślą o zgromadzeniu w jednym miejscu reprezentacji całego trzeciego świata. Ambasad, biur oraz różnych osób z krajów, które Układ Warszawski uznawał za socjalistyczne i postępowe lub które chciał wykorzystać, by dołożyć Amerykanom. Cała obsługa, portierzy, sprzątaczki, dozorcy, kierownicy pochodzili z „Betki”. Na CPO był specjalny pokój z rejtanowskimi oczkami. Palestyńczycy mieli swoje biuro na siódmym piętrze. Część z nich mieszkała w lokalach sąsiadujących. I chcieli tam mieszkać. Podsłuch i kontrolę traktowali jako najlepszą ochronę przed polującymi na nich Żydami. Oprócz tego, był to naprawdę dobry punkt. Trzysta metrów dalej, na Narbutta, była ambasada Libii. Kilka przecznic w stronę Woronicza, na Goszczyńskiego, rezydowali Syryjczycy. Do Rosjan też było blisko. My dbaliśmy o ich bezpieczeństwo. Tam właśnie mieszkał mój czarnuch. Abu Rhaza Mohammed, lat czterdzieści, urodzony w Bejrucie. Przez pewien czas przebywał w Syrii. W roku 1970 przyjechał do Polski. Najpierw zamieszkał w Lublinie, gdzie studiował chemię na UMCS. W 1978 przeniósł się do Warszawy. Oficjalnie był pracownikiem przedstawicielstwa OWP i miał status dyplomaty. Legitymował się palestyńskim paszportem dyplomatycznym, ale od kiedy MSZ wydało mu legitymację akredytacyjną, posługiwał się wyłącznie tym dokumentem. W swojej „placówce” zajmował się księgowością i finansami. Attaché ds. handlowych – tak miał napisane w legitymacji. W rzeczywistości robił to, co robiła większość Palestyńczyków – handlował dolarami i większość dnia spędzał w kawiarni hotelu „Polonia”. Tam też był bezpieczny. Chroniła go moja rejestracja. Omijały go nawet warszawskie koniki. Dwa lata temu jakaś rodzima grupa zamarzyła o przejęciu „Polonii” i interesów Rhazy, lecz skoordynowana oraz zdecydowana akcja MO, „Betki” i SB wymiotła ich ze Śródmieścia. Odpuścili nawet „Forum” i „Europejski”. Teraz stał się bardzo ważny. Kiedy go poznałem, był tylko zwykłym handlarzem walutą w Lublinie. Kolejny lep na muchy. W październiku 1976 roku dostałem notatkę z lubelskiej „Czwórki” o księdzu Marku Czmielu, który kupował na czarnym rynku duże ilości dolarów. W myśl naszego prawa walutę można było posiadać, lecz handel nią był ścigany. Od czasu otwarcia Pewexów w Polsce nastał dziwaczny, dwuwalutowy system. Za złotówki ciężko było kupić meble czy telewizory, lepsze jedzenie także. W Pewexie było wszystko, nawet mieszkania i samochody, na które nie trzeba było czekać latami. Potrzebne było tylko konto dolarowe w PKO, które mógł założyć każdy, kto pracował za granicą lub wyjaśnił pochodzenie swoich dolarów darowiznami zagranicznych krewnych, sprzedażą pamiątek rodzinnych, spadkiem po przedwojennych dziadkach, zakopanym przez nich na działce i podobnymi bzdurami. Państwo potrzebowało twardej waluty, więc patrzyło przez palce na jej posiadaczy, którzy chcieli oddać ją do państwowego banku, a nie sprzedać na czarnym rynku. Ksiądz Marek zamarzył o Fiacie 125p, lecz nawet Bóg nie pomógłby mu w uzyskaniu talonu. Pozostał Pewex i palestyński waluciarz. Na księdza nie zwróciłem uwagi. Wyciągnąłem jego teczkę. Nic tam nie było. Zwyczajny księżulo, wsiowy chłopak, który miał dostać swoją parafię na jakimś zadupiu na Zamojszczyźnie. Wiocha w środku lasu. Tam będzie kimś. Rodzice pękają pewnie z dumy, że mają syna proboszcza. Sprzedali ze trzy morgi i dali synkowi na samochód, by olśnił parafian i miał czym przyjechać do swej rodzinnej wioski. Dopiero zada szyku! Niegroźny. Bardziej boi się biskupa niż komuny. Będzie siedział cicho, obracał jakąś gosposię i pił z wójtem i miejscowymi milicjantami, a po cichu chrzcił partyjne dzieci i żył z tego nieźle oraz bardzo spokojnie. Niech Zamość się nim zajmie. Proponuję przekazać teczkę księdza do KWMO w Zamościu. Palestyńczyk winien pozostać w naszym zainteresowaniu. Inspektor Wydz. I Dep. IV MSW. por. P. Grzegorzewski. – napisałem w notatce. Wypełniłem „piętnastkę” na arabusa i poszedłem do Adamczewskiego. Opowiedziałem mu o sprawie. Wskazałem, że ten Palestyńczyk może nam się przydać. Niech handluje. Różni do niego mogą przyjść, a nie tylko takie pierdoły, jak nasz księżulo. Dodałem, że musi być kimś ważnym w tym środowisku. Nie każdy z nich dysponował tak dużymi sumami. Ksiądz zamówił u niego dwa tysiące dwieście dolarów. Z materiałów wynikało, że przedstawicielstwo OWP opłacało jego akademik, a także niezłe stypendium. W Warszawie praktycznie nie bywał. Upierałem się, że schowali go na prowincji i przygotowują do czegoś. Z materiałów lubelskich wynikało ponadto, że jest znany wśród studentów KUL-u, również dzięki dolarom. Piotr uśmiechnął się tylko, widząc mój entuzjazm. Czuł się też trochę winny za „Stokrotę”, którego dwa miesiące temu kazał mi oddać innemu wydziałowi, wiedząc, jak bardzo zależało mi na dalszym prowadzeniu tej sprawy. Był to mój pierwszy stuk. Napracowałem się przy nim jak cholera, a oni wzięli gotowca. Teraz jednak szybko zgodził się na rozmowę z Rhazą. Podpisał „piętnastkę” i kazał szybko sprawdzić. – Idź do Marzeny – powiedział. Miało to swój sens. Należało założyć, że Palestyńczyka ktoś już zarejestrował. „Dwójka”, „Jedynka”, może „Trójka”? Jeśli milicja, to nie problem. Gorzej będzie w przypadku SB. Skorzystałem z rady Adamczewskiego i poszedłem do Marzeny. Na początku tego roku Eryk załatwił jej pracę w archiwum Biura „C”. Czasem zlecał jej coś nieoficjalnie. Marzena szybko sprawdziła mi w „Jedynce” i „Trójce” „Cetki”. Czysty! Odetchnąłem z ulgą i szybko zarejestrowałem go z adnotacją „Porozumieć się”, na wypadek sprawdzeń innych jednostek. Piotr doradził, bym napisał szybki raport o nawiązanie kontaktu operacyjnego z Palestyńczykiem. Na taki kontakt wyrażał zgodę naczelnik, a werbunek cudzoziemca musiałby zaakceptować dyrektor. – Jak ci wyjdzie, to się pochwalisz i zmienimy kontakt na werbunek. Poza tym czasem lepiej oficjalnie nie mieć takich kontaktów – zastrzegł Piotr. Obiecał też, że zapozna Eryka ze sprawą, po czym kazał mi jechać do Lublina. Nigdy nie lubiłem tego miasta. Rudery pełne Cyganów, zwane szumnie zabytkami. KUL, Świdnik i Treblinka. Pomiędzy tym rozwalające się pożydowskie kamienice, gomułkowskie oszczędnościowe blokowiska, kilka kościołów, i to wszystko. Z dworca odebrał mnie samochód „Czwórki”. Szarą warszawą 223 – kiedyś to był model 203, ale po proteście Peugeota pod koniec lat sześćdziesiątych zmieniono numerację – pojechałem na Narutowicza 73. W komendzie sprawę załatwiliśmy szybko. Niezbyt chciałem im powiedzieć, o co chodzi. Pochwaliłem ich za czujność wobec księdza. Przekazałem sugestie o Zamościu, wiedząc, że i tak będą chcieli wykazać się przed centralą i podejdą do niego. Prowincjonalne walki zjadały większość ich pracy. Zadowoleni, że nic więcej nie chcę, pożegnali mnie serdecznie, a ja pojechałem pod UMCS. Dali mi samochód z tajniakiem milicyjnym, który kręcił się po uczelni i znał mojego Palestyńczyka. Obok „Chatki Żaka” była jakaś winiarnia. Nie pamiętam już nazwy. Weszliśmy do niej. Wywiadowca pokazał mi Abu Rhazę, który siedział sam przy stoliku pod oknem i pił piwo. Od kraju niewiernych Allach wzrok odwraca, więc można chlać, grać w pokera i wpieprzać golonkę, bo nie widzi. Bóg chrześcijan jest lepszy. Widzi wszystko i nie reaguje. Postawiłem tajniaka na ulicy, tak, by widział stolik, poprosiłem o zrobienie zdjęć mnie i mojemu rozmówcy, nakazałem być cicho, po czym wszedłem do knajpy. Było dość wcześnie. Lokal był pusty. Od razu podszedłem do stolika i usiadłem obok Rhazy. Palestyńczyk spojrzał na mnie, lekko zaskoczony. Nie zauważyłem w jego wzroku nawet śladu strachu. – Zajęte. O tej porze jest tu pusto i łatwo znaleźć miejsce – powiedział wolno i dobitnie. – Lubię towarzystwo. Nawet palestyńskie – powiedziałem, również kładąc nacisk na każdą sylabę. Dopiero teraz drgnął. Nie obraził się. Przestraszył. „Dobrze, że nie wyglądam na Żyda” – pomyślałem i