Hajmdal. Tom 1. Początek podróży. Dariusz Domagalski
Читать онлайн книгу.przetrwanie w niegościnnym kosmosie. Ludzie okazali się marnym pyłem w ogromie wszechświata, a w porównaniu z bardziej rozwiniętymi cywilizacjami byli kruchymi istotami znajdującymi się dopiero na początku ewolucji.
Osiedlali się na planetach należących do innych gatunków, uprawiali ziemię, pracowali w kopalniach i fabrykach, zaciągali się do wojska, walcząc w nie swoich wojnach. Traktowani niczym niewolnicy, przedstawiciele gorszego gatunku, na nic lepszego liczyć nie mogli. Pozbawieni marzeń, żyli jedynie wspomnieniami Błękitnej Planety. Ich dzieci, wychowane na obcych globach, nie miały problemów z dostosowaniem się do nowych okoliczności. Szybko się uczyły, łatwo przyswajały obcą technologię i zostawały pilotami, technikami, naukowcami. Dla następnego pokolenia Ziemia była już tylko mitem, piękną legendą, z nostalgią opowiadaną przez ojców i dziadków.
Minęły trzy wieki i wydawało się, że pamięć o kolebce ludzkości gasnąć będzie niczym wypalone gwiazdy na nocnym niebie. Stało się jednak inaczej. Może to była kwestia wspomnień pieczołowicie pielęgnowanych i przekazywanych z pokolenia na pokolenie? Może moda, która wybuchła niczym supernowa i rozpaliła ogień w ludzkich sercach? A może w każdej żywej istocie tli się podświadoma tęsknota, naturalnie zaszczepiona miłość za macierzystym globem?
Nagle młodzi ludzie zaczęli interesować się Ziemią, chłonęli całą wiedzę na jej temat i poszukiwali wszelkich informacji. Otoczyli ją kultem, pielęgnowali pamięć o niej. Przedmioty wytworzone na Ziemi uchodziły za drogocenne artefakty i na czarnym rynku osiągały niebotyczną wartość. Na wpół legendarna, zniszczona planeta zaistniała ponownie w sercach i umysłach.
Równie nagle pojawiły się mrzonki o zjednoczeniu całej rasy. Wydawało się jednak, że ludzkości rozdartej pomiędzy imperiami obcych nigdy nie będzie to dane. Ale marzenia mają to do siebie, że czasem się spełniają.
Na ustach Ezry ponownie zagościł uśmiech. Przeniósł spojrzenie na glob, nad którym orbitował „Hajmdal”. Olbrzym gazowy przytłaczał i porażał wielkością, a jednocześnie zachwycał. Było w nim coś strasznego, ale i pięknego zarazem. Wyraźnie widoczne pasma chmur przybierały fantazyjne barwy, od ciemnego szkarłatu poprzez pomarańcz aż do pastelowej żółci. Największe wrażenie jednak robiły pierścienie otaczające planetę. Okręt znajdował się trochę poniżej kosmicznej ekspozycji i młodzieniec mógł dostrzec, jak w zwartej formacji szybują olbrzymie ilości skał. Były tam zarówno drobne kryształki lodu, jak i kamienne bloki o średnicy kilometra. Ich odwieczny, idealnie zsynchronizowany ruch pełen gracji i majestatu przywodził na myśl balet, gdzie tancerze są doskonale ze sobą zgrani.
Leahy opuścił nieco wzrok i poniżej pierścieni dostrzegł niewielki punkt zawieszony w przestrzeni. Z tej odległości wydawał się zaledwie kroplą w oceanie wszechświata, ale tak naprawdę była to ogromna konstrukcja, rozmiarów sporego księżyca – największa i najlepiej wyposażona stocznia w całej Galaktyce. Tam właśnie powstał „Hajmdal”.
Stocznia należała do Togarian. Ezra skrzywił się na ich wspomnienie. Togarianie władali dziesiątkami systemów gwiezdnych i byli doskonałymi budowniczymi, konstruktorami oraz inżynierami. Stworzyli wspaniałą cywilizację, ale zupełnie nie znali się na sztuce wojennej. A to w oczach młodzieńca zupełnie ich dyskwalifikowało. Sądził, że gatunek, który nie potrafi walczyć, nie jest wiele wart. Leahy jako świeżo upieczony rekrut terrańskich sił zbrojnych uważał się za kompetentnego do wyrażania takich opinii.
Bogate planety konstruktorów często najeżdżane były przez bardziej agresywne gatunki. A jako że Togarianie nie posiadali własnej floty ani armii, słono płacili najemnikom za obronę swoich terytoriów. Jednak trudno polegać na lojalności najemników z zasady służących tym, którzy więcej zapłacą. Togarianie niejednokrotnie zawiedli się na nich i dlatego podjęli negocjacje z ludźmi.
Spojrzenie Ezry powędrowało dalej, za wewnętrzny pas planetoid, młodzieniec utkwił wzrok w pomarańczowej gwieździe Epsilon Eridani, nazwanej przez ludzi Ran − na cześć nordyckiej bogini toni morskiej. Gwiazda przypominała Słońce, które młodzieniec miał okazję widzieć jedynie na starych hologramach, ale posiadała ciemniejszą barwę i według informacji zawartych w bazie danych była mniejsza. Jednak jej światło docierało do wielu planet i księżyców zamieszkiwanych przez Togarian. Właśnie ich miała bronić terrańska flota złożona wyłącznie z przedstawicieli gatunku ludzkiego.
Za wypełnienie pięcioletniego kontraktu władze dominium zobowiązały się oddać jeden z globów w systemie Epsilon Eridani do dyspozycji Federacji Terrańskiej. Ludzie mogliby zacząć od początku – osiedlić się, odtworzyć ziemską cywilizację i kulturę. Dla planety wymyślono już nazwę – Terra, co w dawnym, zapomnianym języku łacińskim oznaczało Ziemię. Co prawda oficjalnie Terra podlegałaby Dominium Epsilon Eridani, ale po jakimś czasie na pewno uzyskałaby niezależność.
Wieść szybko rozeszła się po Galaktyce i do układu gwiezdnego zaczęli przybywać różnego rodzaju najemnicy, którzy dotąd służyli w obcych armiach, byli wojskowi, a także zupełne żółtodzioby, takie jak Leahy. Natchnieni nadzieją na zjednoczenie rasy ludzkiej, rekrutowali się do nowo powstałej floty.
Nie brakowało również cywili tworzący pion administracyjny, naukowców, inżynierów, lekarzy. Oni wszyscy pragnęli mieć swój wkład w rozwój Federacji Terrańskiej.
− Ezra? – Drgnął, usłyszawszy swoje imię. Odwrócił się i spojrzał w roziskrzone miodowe oczy Abigail Torres. Razem odbywali szkolenie wojskowe. Jak każdy mężczyzna, najpierw zachwycił się jej urodą, ciemną karnacją i burzą czarnych włosów. Ale oprócz ładnej buzi dziewczyna miała w sobie coś, co sprawiało, że pragnęło się jej towarzystwa. To było akurat dziwne, bo z jej ust nigdy nie znikał kpiący uśmiech, często bywała opryskliwa i potrafiła dogryźć każdemu. Tylko Ezra miał u niej specjalne względy i traktowała go nieco lepiej od innych.
Wzrok młodzieńca powędrował niżej i zatrzymał się na pełnych piersiach, opiętych mundurem. Ezra westchnął ciężko i potrząsnął głową, próbując odpędzić natrętne myśli. Kontakty seksualne między żołnierzami tej samej jednostki były surowo wzbronione. Poza tym ona już się z kimś spotykała.
− Widziałeś przydziały? – zapytała leciutko schrypniętym głosem, bardzo zmysłowym i działającym na wyobraźnię. Ezra ponownie ciężko westchnął.
− Nie – odparł.
− To sprawdź!
Leahy sięgnął do zamontowanego na nadgarstku urządzenia. Pospiesznie wbił kod i pojawił się hologram wielkości dłoni, ukazujący jego trójwymiarowe zdjęcie oraz informacje o przydziale.
− Wojska rozpoznawcze? – jęknął zawiedziony. – Liczyłem, że trafię do oddziału szturmowego.
− Ty?! – prychnęła Abigail, a jej śmiech wypełnił pomieszczenie, przykuwając uwagę gości pokładu widokowego.
− A co jest ze mną nie tak? – spytał urażony.
Dziewczyna uniosła lekko brew, przyglądając mu się uważnie, a on poczuł się nieswojo.
− Za chudy jesteś – rzuciła.
Prychnął w odpowiedzi. Wiedział, że jest wysoki i szczupły, jak wszyscy urodzeni na pustynnym świecie o nazwie Sãhr. Planeta znajdowała się w systemie Beta Cantri i posiadała przyspieszenie grawitacyjne dziewięć dziesiątych g, co nie sprzyjało rozwijaniu masy ciała. Ale za to Ezra był szybszy i zwinniejszy od innych. Dzięki temu ukończył szkolenie wojskowe z piątym wynikiem. Miał nadzieję, że da mu to upragnione miejsce w oddziałach szturmowców.
Marzył o abordażach, desantach na odległych planetach i rajdach na stacje orbitalne. W wyobraźni widział samego siebie, ruszającego do boju w lśniącym pancerzu bojowym i z ciężkim karabinem w rękach. „Zawsze na pierwszej linii, zawsze w ogniu walki, zawsze wierni