Star Force. Tom 10. Wygnaniec. B.V. Larson

Читать онлайн книгу.

Star Force. Tom 10. Wygnaniec - B.V. Larson


Скачать книгу
to stało, wniosłem Adrienne do statku. Rozkazałem jej kombinezonowi oddzielić się od ciała, a potem umieściłem dziewczynę w automacie medycznym. Byłem przeszczęśliwy, że jacht nim dysponował, bo Adrienne była w kiepskim stanie.

      Na wyświetlaczu przeczytałem, że doznała licznych złamań oraz obrażeń wewnętrznych i wstrząśnienia mózgu. Paraliżujący strach ścisnął mnie za gardło, przez które wydusiłem do urządzenia:

      – Zastosuj radykalne środki.

      – Polecenie przyjęte. Proszę odsunąć się od pokrywy.

      Miałem nadzieję, że postępuję słusznie. Poprzednim razem program automatu kazał zastosować terapię nanitami dopiero w sytuacji, gdy pacjent umierał. Teraz nie zamierzałem tak długo zwlekać. Nie dbałem o to, że będzie na mnie zła. Postanowiła ze mną lecieć i musiała ponieść konsekwencje swojej decyzji. Przez kilka minut przyglądałem się odczytom, by mieć pewność, że wszystko idzie dobrze. Dziewczyna nie rzucała się tak mocno jak Olivia. Pewnie automat zdążył ją wystarczająco znieczulić.

      Niepotrzebnie ustępowałem, gdy Adrienne odmawiała terapii nanitami, ale zaślepiła mnie chęć uszczęśliwienia jej. Obiecałem sobie już nigdy nie ulec tej pokusie. A przynajmniej nie w obliczu zagrożenia, którego powinienem się spodziewać.

      Miałem czas na rozmyślanie, więc zacząłem obwiniać się o wszystko, co zaszło. Coś, co pokonało makrosy, ewidentnie musiało też stanowić zagrożenie dla nas. Zmylił mnie brak jakichkolwiek śladów energii i zapomniałem, że obce światy mogą skrywać formy życia, które okażą się w istocie bardzo, bardzo obce.

      Bo nie miałem wątpliwości, że to coś musiało być w pewnym sensie żywe. Postępowało w inteligentny sposób, co najmniej na poziomie zwierząt. Może jak sfora psów albo jeszcze sprytniej. Formowało szpony, usiłowało nas pochłonąć, a potem osaczyć. Może owa forma życia w ten właśnie sposób polowała? Choć nie miałem pomysłu, jaką zwierzynę mogłaby znaleźć na martwej planecie.

      Nie, wcale nie martwej. Zwyczajnie nie rozumieliśmy tutejszych form życia – biologicznego czy też sztucznego. Może istniały tu najróżniejsze rodzaje kamiennych stworzeń, cały ekosystem, jaki nie śnił się naukowcom. W myślach nazwałem te stworzenia „litosami”, od greckiego słowa lithos oznaczającego skałę.

      – Cody Riggsie, mamy połączenie przychodzące – oznajmił Marvin.

      – Odbierz. Tylko dźwięk.

      – Riggs? – z głośnika rozległ się głos Turnbulla.

      – Tak, kapitanie?

      – Wszystko w porządku?

      Odchrząknąłem, co było oczywistą oznaką, że nie, ale nie umiałem się powstrzymać. Nigdy nie byłem tak wygadany, jak mój ojciec, ale pomyślałem, że chyba będę musiał się w tym podszkolić. Na szczęście Turnbull nie zwrócił uwagi na moje wahanie.

      – Trochę oberwaliśmy, kiedy nagle obsunęła się ziemia, sir, ale nic nam nie będzie. Co z kosmitami?

      – O to właśnie chciałem zapytać. Widzę, że wracacie. Czy twój program tłumaczeniowy zrobił jakieś postępy?

      – Chwileczkę. – Pobiegłem na mostek i kazałem mózgowi przekierować tam połączenie, tym razem z wizją. Zerknąłem na Marvina, który wciąż mruczał z ukontentowaniem przy swojej konsoli. Na szczęście znajdował się poza kadrem. – Program jeszcze pracuje. Jeśli to nie problem, sir, porozmawiamy o tym na miejscu. Muszę się zająć uszkodzeniami. Bez odbioru.

      Wymówka była równie dobra co każda inna.

      – Marvin, masz jakieś teorie, czym jest ta substancja na planecie?

      – Właśnie ją analizuję.

      – Dobrze.

      Gdy byliśmy w połowie drogi do pierścienia, Marvin przedstawił mi swój raport. Stan Adrienne uległ tymczasem poprawie, choć nadal przebywała w automacie medycznym. Moja stopa nie była już sina. Wyglądała prawie normalnie, choć i tak paliła żywym ogniem przy każdym kroku.

      – Mam pewną teorię – obwieścił Marvin. – Sądzę, że ziemię wprawia w ruch jakaś forma niemetalicznych nanitów. Wykorzystują one krzemiany w sposób analogiczny do naszych nanometali. Przemieszczając zatopione w ziemi cząsteczki, poruszają całą resztą na podobnej zasadzie, jak mięśnie ciałem.

      Odetchnąłem z ulgą. Poważnie brałem pod uwagę moce nadprzyrodzone albo jakąś dziwaczną formę życia opartą na energii. Rozważyłem słowa robota.

      – Marvin, a jeśli to coś rozpełznie się po statku?

      – Podobnie jak w przypadku nanitów konstrukcyjnych, taka ruchoma ziemia potrzebuje albo kogoś, kto wyda jej polecenia, albo przynajmniej dużej ilości substancji, aby utworzyć odpowiednią liczbę łańcuchów neuronowych. W próbkach, które zabrałem na pokład, nie znajduje się wystarczająco wiele drobinek.

      – A ile ich potrzeba? – zapytałem.

      – Trudno to ustalić. Są zmieszane z innymi substancjami. Z uwagi na ich niemetaliczny charakter i brak przewodnictwa elektrycznego…

      – Podaj jakiś szacunek – przerwałem mu. – Ile tego w sumie wziąłeś na pokład?

      – Sześć ton.

      – Aż tyle? Oszalałeś?

      – Nie rozumiem, czemu kwestionuje się moje zdrowie psychiczne za każdym razem, gdy chcę przeprowadzić proste badanie naukowe.

      – Dobra, nieważne. Czy one się duplikują i rozprzestrzeniają?

      – Bardzo powoli. Do reprodukcji potrzebują surowców i energii, podobnie jak każda roślina czy samoreplikujący się automat von Neumanna. Aby zapobiec wzrostowi, wystarczy ograniczyć im dostęp do niezbędnych zasobów.

      – Są zamknięte?

      – W ładowni. Nie uciekną. Aby substancja zwiększyła swoją objętość, musi pochłaniać energię i materię, a tam nie znajdzie ani jednego, ani drugiego. Podejrzewam, że będzie się stopniowo rozrastać, pobierając materię ze ścian, ale bardzo powoli.

      To dało mi do myślenia.

      – Gdzie to coś byłoby najgroźniejsze?

      – Na powierzchni planety albo w innym środowisku bogatym w krzemiany i energię.

      Ta informacja zmroziła mi krew w żyłach, a mój umysł wypełniły gorączkowe myśli. Wiedziałem, że substancja jest niebezpieczna, jednak mogła okazać się również przydatna. Można by ją porównać do choroby. Domyślałem się, że ktoś, być może ci sami obcy, którzy lecieli w naszą stronę, stworzyli to coś i wykorzystali do pokonania makrosów na tej skalistej planecie. Ogromne maszyny uległy maleńkim, niemetalicznym nanitom, z którymi zwyczajnie nie potrafiły walczyć. Użycie laserów albo ładunków wybuchowych mogło zabić część z nich, ale pozostałym dostarczało energii do replikacji. A skoro litosy miały do dyspozycji całą planetę… makrosy dosłownie pływały w morzu wrogów. Jedynie fakt, że są zrobione z metalu, ocalił je przed pożarciem, ale litosy unieruchomiły je i pozbawiły energii.

      – Marvin, dopilnuj, żeby próbki litosów były szczelnie zamknięte, a całej reszty się pozbądź. Nie chcę, żeby rozpanoszyły się po statku.

      – Czy to znaczy, że wolno mi pobierać i badać próbki?

      A, tak. Skoro na nic mu nie pozwalałem, przeprowadzone przez niego analizy musiały być pasywne, oparte wyłącznie na obserwacji.

      – Tak, pobieraj próbki, tylko upewnij się, że są zabezpieczone i nie zagrażają statkowi, ani załodze… ani pasażerom i sojusznikom – dodałem pospieszenie.


Скачать книгу