Na Dzikim Zachodzie. Karol May

Читать онлайн книгу.

Na Dzikim Zachodzie - Karol May


Скачать книгу
naprawdę, że czerwoni nakryliby mnie tak łatwo?

      – Oczywiście!

      – Oho! Gdybym pierwszego z nich zobaczył, wpakowałbym mu kulę w łeb, zanim zdążyłby się zorientować, w jakim miejscu leżę. Przecież sami ujrzeliście mnie dopiero wtedy, gdy dzieliło nas zaledwie parę kroków. Mogłem więc was sprzątnąć o wiele łatwiej, niż się wam to obecnie zdaje.

      Spojrzał zdziwiony na swego brata i rzekł doń:

      – Ten człowiek ma rację, prawda, Tim? Mówi jak z książki, choć nie wygląda na szpaka. Mógł nas istotnie sprzątnąć, oczywiście gdybyśmy byli wrogami i gdyby… gdyby był westmanem.

      – Yes, ale nie jest westmanem – orzekł Tim stanowczo, patrząc na mnie z przyjaznym politowaniem. – Musi to być zabłąkany settler.

      – Tak, to widać. Trzeba się nim zająć i skierować na odpowiednią drogę. Zabłąkał się na Dalekim Zachodzie. Perspektywa niewoli u Komanczów nie należy do przyjemności. Spocznijmy na chwilę.

      Zeskoczył z muła, usiadł obok mnie i gdy brat poszedł za jego przykładem, zapytał protekcjonalnym tonem:

      – Sądzę, że nie będziemy panu przeszkadzać, hę?

      – Preria stoi dla każdego otworem, sir.

      – Oho, to brzmi tak, jakby nasza rada i pomoc była obojętna.

      – Bardzo jestem wdzięczny, ale nie potrzeba mi ani rady, ani pomocy.

      – Nie? – zapytał, ściągając brwi i obrzucając mnie badawczym spojrzeniem. – A więc nie zboczył pan z drogi?

      – Nie.

      – Hm! Dziwne! Stawiam mego muła przeciw młodej kozie, że nie jesteś pan westmanem. Skądże pochodzisz?

      – Z Niemiec.

      – Hm, to bardzo prawdopodobne. Dowodzi tego strój i ubiór. Sądzę, że wolno zapytać, co tu pan robi i jak się nazywa?

      – Dlaczegóż by nie? Skoro jednak przybyłem tu pierwszy, i do pytań powinienem mieć pierwszeństwo.

      – Do licha! Jaki formalista z tego człowieka! Nie będziemy więc ukrywać, że jesteśmy westmanani, i to najprawdziwszymi westmanami, a nie żadnymi poszukiwaczami padliny, których gromady niepokoją starą prerię. Jak się zwiemy? Sądzę, że prawdziwe nazwiska nie będą pana interesować; wystarczy, jeżeli powiem, że ze względu na nosy cały świat nazywa nas „parą Snuffles”. Przydomek to nieco irytujący, ale przyzwyczailiśmy się do niego. Teraz, skoro pan wie, kim jesteśmy i jak się nazywamy, zechciej odpowiedzieć na moje pytanie.

      – Bardzo chętnie – odparłem, posługując się jego słowami. – Nie będę również ukrywać, że jestem westmanem, i to westmanem najprawdziwszym, a nie poszukiwaczem padliny, których gromady niepokoją starą prerię. Jak się nazywam? Sądzę, że prawdziwe nazwisko nie będzie was interesować; wystarczy, jeżeli powiem, że cały świat zwie mnie Old Shatterhandem.

      Jim Snuffle skoczył na równe nogi i zawołał:

      – Old Shatterhand? Do licha! Mamy więc zaszczyt z najsławniejszym…

      Nie skończył, gdyż brat Tim przerwał:

      – Brednie! Nie pozwól z siebie kpić, stary Jimie! Przypatrz się tylko dobrze temu człowiekowi. Jakże można go porównać z Old Shatterhandem!

      Jim usłuchał wezwania brata. Przyjrzawszy mi się dokładnie, rzekł tonem pełnym rozczarowania:

      – Well [Well (ang.) – dobrze.], masz rację, stary Timie! Człowiek ten nie jest Old Shatterhandem; zdawało mi się tylko. Tak mu daleko do Old Shatterhanda, jak zwykłemu niedźwiedziowi do niedźwiedzia grizzly.

      Po tych słowach usiadł.

      – Możecie mym słowom wierzyć lub nie wierzyć. Prawdy nie zmienicie.

      – Pshaw [Pshaw (indian.) – phi.] – roześmiał się ironicznie. – Nie podawaj się za Old Shatterhanda. Wiem lepiej, kim pan jesteś.

      – No?

      – Jesteś pan wesołkiem. Chciałeś nas wodzić za nasze długie nosy. Ale to się nie uda! Gdy przed chwilą wypowiedział pan imię Old Shatterhanda, tak byłem zaskoczony, żem zapomniał, iż znam tego sławnego strzelca osobiście.

      – Ach! Znasz go, Mr. Snuffle?

      – Tak. Widzieliśmy go kiedyś w Fort Clark nad Missouri.

      – W Fort Clark? Nie wiadomo mi, by tam był kiedykolwiek.

      – Wierzę, gdyż jestem przekonany, że zna pan Old Shatterhanda tylko z nazwiska. Otóż muszę panu powiedzieć, że jest to ogromny, barczysty mężczyzna i ma kruczą brodę, sięgającą aż do pasa. Winnetou, nim został jego przyjacielem, zadał mu toporem cios w czoło, od którego ślad pozostał dotychczas.

      – Cios toporem w czoło? Wielki, barczysty mężczyzna o czarnej brodzie? Hm. W takim razie ktoś naprawdę wywiódł was w pole. Old Shatterhand nie był nigdy w Fort Clark. Człowiek, któregoście przed chwilą opisali, pochodzi z Iowa, nazywa się Stoke i jest zastawiaczem sideł. Niejednokrotnie podawał się za Old Shatterhanda, aż wreszcie został zdemaskowany.

      – Przez kogóż to?

      – Przez prawdziwego Old Shatterhanda.

      – Ach! Więc przez pana? Jakże się to stało? Jestem bardzo ciekaw.

      – Bardzo prosto i jasno. Było to w Fort Randall, również nad Missouri. Przybyłem tam dla zakupienia amunicji i zastałem w knajpie gromadę ludzi, którzy z ogromnym zainteresowaniem słuchali jego przechwałek. Zapytałem, czy jest istotnie Old Shatterhandem. Gdy odpowiedział, że tak, oświadczyłem, że jestem jedynym człowiekiem, który ma do tego imienia prawo. Ponieważ nazwał mnie kłamcą, postarałem się o dowód świadczący o prawdzie.

      – Dowód? Jaki?

      – Walnąłem go pięścią w łeb tak mocno, że się zwalił jak długi.

      – Well! Czy byłbyś pan łaskaw pokazać nam tę pięść?

      – Oto jest.

      Pokazałem mu swoją rękę. Ujął ją w dłoń, obmacał dokładnie i rzekł z uśmiechem:

      – Jest pan istotnie niezwykłym wesołkiem. Przecież to kobieca ręka. Takie miękkie ręce miała nasza nieboszczka ciotka. Wiem o tym doskonale, bo częstowała mnie często policzkami, ale ani jeden nie powalił mnie na ziemię. Tymi palcami potrafi pan powalić człowieka?

      – Nawet tak, że nie wstanie.

      – Well! Bądź pan łaskaw zaaplikować mi takie uderzenie. Chciałbym poznać stan nieprzytomności. Musi to być wspaniałe uczucie – roześmiał się znowu.

      – Tego nie możecie wymagać, Mr. Snuffle. Dla pana potrzebowałbym dwóch uderzeń.

      – Jak to?

      – Jednego w głowę, drugiego zaś w nos.

      – Ach tak! Nieźle pan się wykręcił, ale to nie pomoże. Gdybyś był naprawdę Old Shatterhandem, uderzyłbyś mnie teraz, gdyż Old Shatterhand nie pozwoliłby, by go bezkarnie nazywano wesołkiem.

      – Zwłaszcza gdy to miano oznacza kłamcę – dodałem spokojnie. – Ponieważ był pan łaskaw użyć mniej drastycznego terminu, nie mogę spełnić pańskiego życzenia.

      – Znowu świetna wymówka! Czy nie wie pan, jakie strzelby posiada Old Shatterhand?

      – Niedźwiedziówkę i sztucer Henry’ego. Muszę dodać, że z powodu deszczu, który padał nocy ubiegłej,


Скачать книгу