Mój ojciec był nazistą. Rozmowy z potomkami czołowych przywódców Trzeciej Rzeszy. Tatiana Freidensson
Читать онлайн книгу.na Franka.
– Raczej mokro. Przy okazji, Niklasie, panie Frank…
– Uuu? – Niklas, obserwując Eisensteina i operatora, rzuca spojrzenie na mnie, a wytrzymać jego spojrzenie nie jest prostą sprawą.
– Mam pewien pomysł odnośnie… W ogóle, to niespodzianka… ale nie wiem, czy się panu spodoba…
Frank patrzy zdumiony. Ja, plącząc się, ciągnę dalej:
– Jeśli się nie mylę, pan nigdy nie był w tutejszym więzieniu… no, w tym, gdzie…
– Gdzie powieszono mojego ojca? – pomaga mi Niklas. – Nie byłem. Tam dość trudno się dostać, bo ciągle jest czynne…
– Mam pozwolenie – mówię, w napięciu czekając na jego reakcję. – Możemy pójść tam jutro, jeśli jest pan zainteresowany…
Niklas Frank szeroko otwiera oczy. Wydawać się może, że zaraz wypadną z orbit i odbijając się od błyszczącego bruku potoczą się w dół ulicy, prosto na Bergstrasse, tam, dokąd spływają strumienie wody, prosto ku pomnikowi Dürera i dalej, ku luterańskiej Katedrze Świętego Sebalda, najstarszemu kościołowi Norymbergi, na który obrócił swoje spojrzenie jeden z największych artystów na świecie.
– To super – powiada Frank – a więc jutro idziemy do więzienia!
Po chwili pyta w zamyśleniu:
– A jak to tak szybko otrzymałaś pozwolenie?
– Nie szybko – odpowiadam. – Uzgodnienie wymagało kilku tygodni.
– Zrozumiałem – kiwnął Frank. – Ty wiedziałaś, jak ja na to zareaguję.
– Przypuszczałam, że przychylnie.
– Nie przychylnie, a po prostu nawet bardzo-bardzo przychylnie! Coś takiego… Więzienie… Więzienie…
Frank milknie.
– Pięć minut! – słyszę wołanie Eisensteina. – I będziemy gotowi!
– Jawohl! – krzyczy Frank przez kurtynę deszczu, krzyczy jakoś mechanicznie, jakby myślał o czymś innym.
– Chodźmy, wejdźmy pod tę markizę – mówię do Franka, który reaguje dopiero po chwili. Otrząsam parasol. Szum deszczu zalewa nasze milczenie. Frank niezbyt pewnie stoi na nogach, ale nie można też powiedzieć, że jest pijany.
– I halę sportową, znaczy, odwiedzimy – burczy sobie pod nosem.
– Oczywiście – mówię. – A pan pamięta, co pan wtedy, w Schleswigu-Holsteinie, powiedział o panu Woodsie, pokazując jego fotografię?
– O panu Woodsie? – Frank wraca do rzeczywistości i przez kilka sekund bezradnie patrzy na mnie, zanim pojmuje, o co go pytam. – O kacie?
– Tak, niech pan przypomni sobie, co pan powiedział, gdy pokazywał mi jego zdjęcie. On tam z uśmiechem dopasowuje pętlę do szubienicy, taki zadowolony Amerykanin z perkatym nosem…
Frank z lekka przygryza górną wargę, dolną szczękę wysuwa do przodu.
– Chyba powiedziałem: „To kat mojego ojca, pan Woods, któremu za wiele rzeczy jestem wdzięczny. Przede wszystkim za to, że znakomicie wykonał swoją robotę i powiesił mojego ojca”.
– Dokładnie – potwierdziłam – dokładnie tak to pan powiedział.
– I?
– Jesteśmy gotowi – woła Eisenstein.
– Dwie minuty – wrzeszczy Frank, zapalając papierosa. – Idę!
I już zupełnie innym tonem dodaje cicho:
– Pan Woods to był bardzo dobry człowiek. Kat zawodowy, który stracił kata Hansa Franka. Zwykle bywa kat i ofiara. A tu – kat i kat. Tylko, że kat amator – mój ojciec – był prawdziwym potworem, a Woods – zachwycającym człowiekiem. Przechowuję to zdjęcie, bo mi się spodobał.
Frank wchodzi w ścianę deszczu, zapominając wziąć parasol. Zostaję sama i słucham, jak krople walą z rozmachem w domy i bruk na Bergstrasse. Historyczne centrum „najbardziej niemieckiego ze wszystkich miast Niemiec” opustoszało. Wszystkie wąskie uliczki, zaułki i ich skrzyżowania, w bladożółtym świetle latarni wydały się nagle tanią kartonową dekoracją, która lada chwila rozmoknie i tracąc formę, zamieni się w smutne błoto pod nogami. Widziałam, jak figurka Franka, nieco kiwając się i kuśtykając, przemieszcza się po kamiennych tunelach ulic, niknąc i pojawiając się na monitorze kamery. Przez sekundę ukłuła mnie głęboka litość dla tego człowieka, błądzącego w labiryntach liter, splecionych w słowa wyroków sądowych, memuarów, prac historyków – dokładnie tak, jak on sam błądzi teraz przed kamerą. Szybko odgoniłam od siebie to uczucie. Jeśli chcę się porozumiewać z bohaterem normalnie i zrobić dobry materiał, nie jest to najlepsza chwila, żeby oddawać się litości.
– Chodźmy do hotelu, osuszymy się. – Rozkładam parasol nad głową Franka, a drugi, już otwarty, podaję operatorowi i Eisensteinowi – ich płaszcze nie wytrzymały jednak naporu wody.
– A czy jest tam bar? – upewnia się Frank, po którego twarzy spływają krople wody. Jego okulary zaparowały.
– Oczywiście, a co?
– Trzeba będzie uczcić pamięć pana Woodsa. Dobry to był człowiek.
W barze hotelu we trójkę – Frank, Eisenstein i ja, czcimy pamięć pana Woodsa. Przy tym dwoje z nas zupełnie nie może zrozumieć, dlaczego mamy pić na cześć kata, choćby nawet najdoskonalej, jak zapewnia Niklas, wypełniał swoje obowiązki zawodowe w Norymberdze. A i zmarł przecież ponad pół wieku temu.
– Pan, oczywiście, jest w temacie – indaguję Franka – i wie, w jakich okolicznościach to nastąpiło.
– Pamiętam kiepsko, ale skończył jakoś… Bezsensownie, czy co?
– Myślę, że „bezsensownie” jest właściwym określeniem dla kata, który stracił sam siebie.
Niklas zarzuca nogę na nogę, wciska się w oparcie fotela i koncentruje na obserwacji sufitu, usianego małymi lampkami. Patrząc na niego, trudno byłoby powiedzieć, że jest znudzony… Wydaje mi się, że czeka na dalszy ciąg opowieści, a przy tym wygląda na to, że jest spięty – nozdrza ma rozdęte, górna warga przygryziona, oczy znieruchomiały. O czym też on myśli? Czyżby o Woodsie? Jaka więź może go łączyć z człowiekiem, którego widział tylko na zdjęciach? A może Frank nie myśli wcale o kacie…
– Tak, to była jakaś dziwna historia. Zdaje się, że w latach pięćdziesiątych… Jakiś głupi wypadek.
– Zgadza się – przytakuję. – Sierżant John Woods, po straceniu skazanych nazistowskich bonzów, wrócił z Norymbergi do USA. I otrzymał rozkaz wyjazdu na Wyspy Marshalla.
– Diabli wiedzą, gdzie to jest – stwierdził Frank i spojrzał na mnie. – Dlaczego oni wyprawili tam najbardziej utytułowanego kata dwudziestego wieku? Był przecież bohaterem narodowym! Ja nie przesadzam! Dziwna decyzja amerykańskiego dowództwa.
Wzruszam ramionami.
– Pewnie było tam więzienie i wykonywano jakieś egzekucje. Podobno to Woods skonstruował tam pierwszy model krzesła elektrycznego, eksperymentował z zasilaniem i napięciem prądu, żeby udoskonalić ten sposób wykonywania kary śmierci. I postanowił go wypróbować. Na sobie.
– I zabił sam siebie?
– Tak. Był pierwszym człowiekiem, który został stracony na Wyspach