Drapieżny pocałunek. Roberto Saviano

Читать онлайн книгу.

Drapieżny pocałunek - Roberto Saviano


Скачать книгу
Kapujesz? A teraz, kiedy towar się kończy, robią to, co przedtem: umawiają się z Kiciusiem, a my jesteśmy dla nich gównem.

      – Lollipop, może po prostu za mało się starasz? – zapytał prowokacyjnie Dragonbol i zbliżył się do Lollipopa, żeby uszczypnąć go w policzek, ale ten odsunął się gwałtownie i zaczęli się szamotać, dla zabawy, bez złości i agresji.

      Te dwa kotłujące się ciała przypomniały Nicolasowi dwa kotki – a może to były małe niedźwiadki? – na filmiku, który Letizia zamieściła na swoim profilu. Równie szybko, jak się zwarli, chłopcy odstąpili od siebie. Dragonbol usiadł na kanapie i z dumą mówił, że w jego punkcie przy ulicy Vicaria Vecchia musiał odmawiać klientom, bo było ich za dużo.

      – Podwoiłem cenę, towar upłynniamy wolniej, więc dilerzy się nie pieklą.

      – Widzieliście, jaki biznesmen się z niego zrobił?

      – Obrotny facet!

      – Ale w ten sposób dilerzy mniej zarabiają – zauważył Tukan.

      – Zarabiają mniej albo raczej wolniej – zgodził się z nim Dragonbol – ale nie muszą się obawiać, że znajdą się między młotem a kowadłem.

      – Dobrze powiedziałeś, Dragonbol. – Biszkopcik się zaśmiał. – Kiedy jesteś kowadłem, stój nieruchomo, kiedy jesteś młotem, wal. Mądrość spod Wezuwiusza.

      Gdyby Nicolas zdecydował się odezwać, musiałby im powiedzieć, że nie bardzo jest z czego żartować, bo znajdują się na ruchomych piaskach i właśnie w nich grzęzną. Wkrótce stracą kontrolę nad wszystkimi punktami sprzedaży narkotyków – nad jednymi wcześniej, nad innymi później – ale jeżeli dalej tak pójdzie, żaden się nie ostanie. Być może uda im się dalej prowadzić interesy na pojedynczych ulicach, ale kiedyś Kiciuś całkiem ich przydusi. To jednak było do przewidzenia, zważywszy, że nigdy nie widzieli na oczy dostawców towaru, jakim handlowali. Zapasy Archanioła się kończyły. Wiedział o tym Nicolas, wiedzieli też inni, ale nikt nie miał odwagi stwierdzić tego na głos. Małpopies zaopatrywał ich w heroinę regularnie, ale sama heroina nie wystarczy, żeby punkty pozostały wierne paranzie Dzieciaków.

      To właśnie powinien powiedzieć swoim chłopcom, lecz otępiający ból głowy go nie opuszczał. Milczał więc i ograniczał się do obserwowania Tukana, który wciąż miał spuszczony wzrok. Czy czekał na odpowiedni moment, żeby opowiedzieć wszystkim, jak szef zachował się w szpitalu? Wystarczy jedno jego słowo i… żegnaj, Maharadżo. Ja bym tak zrobił, pomyślał Nicolas. Nie rozumiał, dlaczego Tukan nic nie mówi. Czy nie marzył o swojej własnej paranzie?

      – Posłuchaj, Maharadża – zwrócił się do niego Dragonbol – Tukan i Lollipop mają rację. Zapasy towaru się kończą. Niedługo stracimy nasze punkty.

      – Zastrzelimy wszystkich – powiedział Briatore. – Tak się robi, no nie? Kiedy ktoś sprzedaje cudzy towar na twoim terenie, musisz go zlikwidować.

      – Punkty narkotykowe działają tak, że dilerzy albo sprzedają towar bossa na terytorium, na którym pracują, albo muszą mu płacić, żeby handlować towarem kogoś innego. Nam nikt nic nie płaci, a towar się kończy – podsumował Dron.

      – Nicolas, mam pomysł! Zbierzmy wszystkich w jakimś miejscu i zagazujmy ich – odezwał się Biszkopcik, czym wywołał salwy śmiechu.

      Nicolas wykrzywił tylko usta. Znowu zaczynają się wygłupiać. Ale Śnięta Ryba był poważny.

      – Było tak: staliśmy z Maharadżą na placu Belliniego. Zobaczyliśmy dwóch facetów w koszulkach polo. Znacie ten typ: picusie-glancusie. Gapili się na nas, trzymałem już rękę na spluwie. Potem zaczęli się do nas zbliżać, popatrzyłem na Maharadżę, ale on tylko wzruszył ramionami.

      – Ty, Ryba, co ty nam tu opowiadasz? Gadasz jak Piero Angela! – przerwał mu Dron, ale Śnięta Ryba nie dał się zbić z pantałyku.

      – Jeden z tych dwóch powiedział, że są z dziennika telewizyjnego, i zapytał, czy może z nami zrobić wywiad. Było tak, Maharadża?

      Siedem ciemnych sylwetek obróciło się w stronę Nicolasa, ale od tronu nie dobiegł żaden dźwięk. Dragonbol wstał, wyminął wyciągniętą rękę Lollipopa, który odgadł jego intencje i chciał go zatrzymać. Doszedł do kontaktu i zapalił światło w saloniku.

      Maharadży nie było.

      Koniec biadolenia

      Wrócił do Forcelli, prowadząc t-Maxa równie spokojnie jak wtedy, kiedy z niej wyjeżdżał. Gaz naciśnięty dokładnie do połowy, ani trochę więcej, ani mniej. W razie potrzeby – delikatne hamowanie. Zebranie w Nowym Maharadży niewiele załatwiło, ale dzięki niemu upewnił się, że na zamach stanu w paranzie na razie się nie zanosi. Tak jakby bracia krwi w ogóle nie zauważyli, że coś w nim nie działa jak wcześniej, że jest jak zamulony. A nawet gorzej – czuł się, jakby był bohaterem tego starego filmu, który obejrzał z polecenia profesora De Marina, Inwazja łowców ciał. Wkrótce wszyscy się zorientują, że została z niego tylko cielesna powłoka, pusta w środku. T-Max pewnie siłą przyzwyczajenia wjechał w ulicę Vicaria Vecchia i potem skręcił łagodnie w prawo. Ulica Carbonari. Był na miejscu.

      Cóż to za idiotyczne myśli! – skarcił się Nicolas. To przez tę gulę, która tkwiła mu od samego rana w gardle, powodując udrękę, jakiej jeszcze nigdy w życiu nie doświadczył, oraz strach, że do niczego się nie nadaje.

      Zaparkował skuter, trzymając wzrok wbity w ziemię, i wyszedł z ciasnej uliczki. Od jak dawna nie chodził po mieście pieszo?

      Nawet nie zauważył, kiedy znalazł się na ulicy Mezzocannone. Jacyś dwaj studenci zawołali go po imieniu. To pewnie klienci z czasów, gdy rozprowadzał narkotyki dla Copacabany. Udał, że ich nie słyszy, i szedł dalej przed siebie. Forcellę zostawił już za sobą, wraz z nią ogromny ścienny malunek Świętego Januarego. Wydłużył krok, sprawdzając wzrokiem każdy kąt, każde skrzyżowanie, każdy sklep, posłuszny wewnętrznej potrzebie kontrolowania terytorium, która z czasem przerodziła się w nim w nieświadomy odruch. Rozcięcie w bramie z brązu prowadzącej do zamku Maschio Angioino przypomniało mu, jak jeszcze kilka lat wcześniej, spacerując tutaj z Letizią, przysiągł sobie, że on też pozostawi po sobie ślad w tym mieście, w jego kamieniach, w jego mieszkańcach.

      Do Castel dell’Ovo dotarł prawie bez tchu. Oddychał ciężko, jakby się dusił. Wszedł na górę po schodach i zatrzymał się na balkonie. Usiadł oparty plecami o mur z tufu, kolana przytknął do piersi. Przed nim rozciągało się morze. Dreszcz zachwytu zjeżył mu włosy na ramionach. Morze. Oto czego potrzebował, oto antidotum na złe myśli. Ten nieskończony błękit niczego od niego nie wymagał i on też nie mógł niczego chcieć od niego. Patrząc na morze, nie dusił się pod natłokiem myśli, nie planował, nie robił rozrachunków, nie układał strategii, może dlatego, że rozległy horyzont dawał mu poczucie wolności.

      Czuł się lepiej, ale czegoś mu jeszcze brakowało. Sięgnął po iPhone’a. Nie zatrzymał się przy wiadomościach, które od dawna pozostawiał bez odpowiedzi, tylko napisał do Letizii:

      Nicolas

      Jestem tam, gdzie zawsze, nad morzem.

      Kiedy Letizia przyszła, Nicolas wciąż siedział w tej samej pozycji, na chwilę tylko odwrócił twarz od morza, żeby na nią spojrzeć. Usiadła po prostu przy nim i położyła mu głowę na ramieniu. Wyglądali jak każda inna para zakochanych nastolatków, osiemnastoletni chłopak i jego szesnastoletnia dziewczyna. Wiatr nawiewał włosy Letizii na twarz Nicolasa, ale ich nie odsuwał, pozwalał, żeby go smagały, zatrzymywał je ustami i zaraz uwalniał, gotowy na następne smagnięcie. Odwrócił oczy od morza, które


Скачать книгу