Purpurowe rzeki. Жан-Кристоф Гранже

Читать онлайн книгу.

Purpurowe rzeki - Жан-Кристоф Гранже


Скачать книгу
żeby zadać wam kilka pytań.

      Bandziory podeszły bliżej. Glina, nie glina, Karim był dla nich przede wszystkim Arabem. Co wart jest jakiś Arab w tym hangarze? A nawet w oczach Croziera i innych policjantów? Karim na moment poczuł się tak, jakby ziemia usuwała mu się spod nóg. Miał wrażenie, że przeciw niemu jest całe miasto, cały kraj, może nawet świat.

      Wyciągnął broń i wycelował w sufit. Ten gest powstrzymał osaczających go skinów.

      – Powtarzam: jestem gliną i chcę z wami grać zgodnie z regułami.

      Powoli położył pistolet na pordzewiałej beczce. Golone łby obserwowały go uważnie.

      – Zostawiam gnata tutaj. Niech nikt go nie rusza, gdy będziemy rozmawiać.

      Pistolet automatyczny glock 21 – jeden z najnowocześniejszych modeli, w siedemdziesięciu procentach z polimerów, niezwykle lekki. Piętnaście kul w magazynku plus jedna w lufie, z laserowym celownikiem. Był pewien, że ci kolesie takiego nigdy nie widzieli na oczy. Trzymał ich w garści.

      – Kto tu jest szefem?

      Odpowiedziała mu cisza. Karim zrobił kilka kroków i powtórzył:

      – Chcę wiedzieć, kto jest szefem, do cholery. Nie traćmy czasu.

      Do przodu wysunął się największy z nich, który mógłby go staranować własną masą. Miał chropawy akcent tego regionu.

      – Czego od nas może chcieć taki afrykański szczur?

      – Zapomnę, że tak mnie nazwałeś, koleś. Pogadamy tylko przez chwilkę.

      Skin zbliżył się, potrząsając przecząco głową. Był wyższy i tęższy od Karima. Porucznik pomyślał o swoich warkoczykach – bardzo łatwo byłoby za nie chwycić podczas bójki.

      Skin wciąż się zbliżał. Miał potężne łapska. Karim nie cofnął się ani o milimetr. Kątem oka zauważył, że pozostali szli w kierunku jego pistoletu.

      – No więc, czarnuchu, czego sobie…

      W tej sekundzie błyskawiczny cios głową rozkwasił nos skina, który aż zgiął się wpół. Karim obrócił się w miejscu i kopnął go obcasem w krtań. Skin runął dwa metry dalej, skręcając się z bólu.

      Jeden z bandziorów rzucił się do pistoletu i pociągnął za spust. Nic. Tylko głuchy stuk. Spróbował przeładować broń, ale magazynek był pusty. Karim wyciągnął drugi pistolet, berettę, schowany za paskiem na plecach. Trzymając oburącz broń, wycelował w golone łby. Przygważdżając butem do ziemi swoją ofiarę, krzyknął:

      – Naprawdę uwierzyliście, że zostawię naładowaną broń w zasięgu takich zboczeńców jak wy?

      Skini stali jak osłupiali. Na pół uduszony szef bandy wysyczał:

      – Ty skurwielu, to ma być „zgodnie z regułami”, tak?

      Karim kopnął go w podbrzusze. Bandzior jęknął. Porucznik przyklęknął i wykręcił mu ucho. Pod jego palcami chrupnęły chrząstki.

      – Zgodnie z regułami? Z takimi jak wy śmierdzielami? – Karim roześmiał się nerwowo. – Odwrócić się tyłem, wy tam! Łapy oprzeć o ścianę, kretyni! Wy też, kurwy!

      Strzelił w lampę neonową. Błysnęło niebieskawe światło, blaszana obudowa obiła się o sufit, żeby po sekundzie roztrzaskać się na podłodze w eksplozji iskier. Przerażeni skini odskoczyli na wszystkie strony. Karim wrzasnął, omal nie zdzierając sobie głosu:

      – Opróżniajcie kieszenie! Jeden niepotrzebny ruch, a strzelam w kolana! – Karim przyłożył lufę do skroni szefa i zapytał ciszej: – Czym się szprycujecie?

      Tamten splunął krwią.

      – O co ci chodzi?

      Karim wbił mocniej lufę.

      – Co zażywacie, żeby się wprawić w trans?

      – Amfa… speed… klej…

      – Jaki klej?

      – Dissoplast…

      – Klej do łatek na opony? – Ogolony przytaknął, choć nic nie rozumiał. – Gdzie to trzymasz?

      – W koszu na śmieci, koło lodówki… – wskazał przekrwionymi oczyma.

      – Rusz się tylko, a cię zabiję.

      Karim szedł tyłem, omiatając pomieszczenie wzrokiem, celując pistoletem w rannego skina i w nieruchome sylwetki pozostałych, którzy stali do niego plecami. Lewą ręką przewrócił kosz. Na podłogę wysypały się pigułki i tubki z klejem. Zebrał tubki, otworzył je i ruszył na ukos przez salę. Rysował lepkie serpentyny na podłodze, tuż za opartymi o ścianę skinami. Przechodząc obok, rozdawał im kopniaki w pięty, w łydki, w nerki i odrzucał na bezpieczną odległość ich noże oraz inne tego rodzaju utensylia.

      – Odwróćcie się. Teraz będziecie robić pompki za moje zdrowie, kolesie. I wy, dziwki, też. Celujcie w smugi kleju.

      Wszyscy na komendę padli w dissoplast, który wytrysnął spomiędzy ich palców. Za trzecim razem dłonie przykleiły im się na amen. Skini leżeli brzuchami na podłodze, wykręcając ręce w nadgarstkach, żeby oderwać je od kleju.

      Karim wrócił do pierwszej ofiary. Usiadł w pozycji kwiatu lotosu i odetchnął głęboko, żeby dojść do siebie.

      – Gdzie byliście wczoraj? – zapytał spokojnie.

      – To… to nie my.

      Karim nadstawił ucha. Zadał to pytanie tylko dla formalności. Był pewien, że te śmiecie nie miały nic wspólnego z profanacją na cmentarzu. Tymczasem ten skin już coś wiedział. Nachylił się nad nim:

      – O czym ty mówisz?

      Skin oparł się na łokciu.

      – Cmentarz… to nie my.

      – A skąd o tym wiesz?

      – Przechodziliśmy tamtędy…

      W tym momencie Karim zdał sobie sprawę, że Crozier miał jakiegoś świadka. Rano ktoś mu powiedział, że skini kręcili się w pobliżu cmentarza. Komisarz wysłał go tutaj, nic mu o tym nie mówiąc. Karim ureguluje z nim swoje rachunki potem.

      – Opowiedz mi, jak to było.

      – Kręciliśmy się w tamtej okolicy…

      – O której godzinie?

      – Nie wiem… Może o drugiej…

      – W jakim celu?

      – Chcieliśmy się powygłupiać… porozrabiać… Mieliśmy zamiar rozwalić baraki na placu budowy…

      – No i co dalej?

      – Przechodziliśmy blisko cmentarza… Cholera… Brama była otwarta… Zauważyliśmy jakieś cienie… jakieś typy wychodziły z grobowca…

      – Ilu ich było?

      – Chyba dwóch…

      – Mógłbyś ich opisać?

      Karim rąbnął go w zmiażdżone ucho. Skin wydał okrzyk, który przeszedł w cichy syk.

      – Mógłbyś powiedzieć, jak wyglądali?

      – Nie! Było bardzo ciemno…

      Karim nabrał pewności, że włamywacze byli profesjonalistami.

      – Co się stało potem?

      – Boże… Zwialiśmy… Baliśmy się, że nas posądzą… z powodu tego, co było w Carpentras…

      – To


Скачать книгу