Potyczki Rycerzy . Морган Райс

Читать онлайн книгу.

Potyczki Rycerzy  - Морган Райс


Скачать книгу
pokręcił głową.

      – Kraina Krwi to coś znacznie więcej niż jakieś miejsce. To cały kraj. Zło wcielone, potężniejsze od wszystkiego, co można sobie wyobrazić. To włości Krwawego Pana, które w ostatnich pokoleniach zyskały jedynie na mrocznej potędze. Miedzy królestwami toczy się wojna. Pradawna bitwa między złem i światłem. Obie strony rywalizują o władzę. A Guwayne, obawiam się, stanowi klucz: ktokolwiek go posiądzie, wygra, zdobędzie władzę nad światem. Po wieki. Tego właśnie Argon ci nie powiedział. Czego nie mógł ci jak dotąd powiedzieć. Nie byłeś gotowy. Na to właśnie cię szkolił: wojnę potężniejszą niż wszystkie dotąd ci znane.

      Thor spojrzał na niego z rozdziawionymi ustami, starając się to pojąć.

      – Nie rozumiem – powiedział. – Nie zabrali Guwayne’a, by go zabić?

      Pokręcił głową.

      – Znacznie gorzej. Zabrali go, traktując jak własne dziecko, które odchowają na demona. Jest im potrzebny, by wypełniło się proroctwo, by mogli zniweczyć wszystko, co dobre na świecie.

      Nogi ugięły się pod Thorem na te wieści, kiedy tak usilnie starał się wszystko pojąć.

      – Zatem będę musiał go odzyskać – powiedział z zimną determinacją, która przeniknęła całe jego ciało. Zwłaszcza kiedy usłyszał krzyk Lycoples unoszącej się hen wysoko nad nimi, równie spragnionej zemsty, co on.

      Ragon wyciągnął dłoń i chwycił nadgarstek Thora z zadziwiającą siłą jak na umierającego człowieka. Zajrzał w oczy Thora z pasją, która go wystraszyła.

      – Nie możesz – powiedział stanowczo. – W Krainie Krwi nie przeżyje żaden człowiek. Cena za wejście tam jest zbyt wysoka. Nawet z twymi wszystkimi mocami, zważ na me słowa: z pewnością zginiesz, jeśli tam podążysz. Wy wszyscy umrzecie. Nie jesteś jeszcze wystarczająco potężny. Musisz jeszcze potrenować. Musisz najpierw rozwinąć swe moce. To szaleństwo iść tam teraz. Nie odzyskasz syna i wszyscy zostaniecie unicestwieni.

      Jednakże determinacja w sercu Thora jedynie się wzmogła.

      – Stawiłem czoła najmroczniejszej i największej z potęg tego świata – powiedział Thorgrin. – Wliczając w to własnego ojca. Nigdy nie ustąpiłem z powodu lęku. Zmierzę się z tym mrocznym władcą, bez względu na jego moce; wkroczę do tej Krainy Krwi, bez względu na cenę. To mój syn. Odzyskam go – lub zginę, próbując tego dokonać.

      Ragon pokręcił głową, kasłając bezustannie.

      – Nie jesteś gotowy – powiedział niknącym głosem. – Niegotowy… Potrzebna ci… moc… Potrzebny… krąg – powiedział, po czym zaniósł się od kaszlu, brocząc krwią.

      Thor spojrzał na niego, rozpaczliwie pragnąc dowiedzieć się, co Ragon ma na myśli, zanim rozstanie się z życiem.

      – Jaki krąg? – spytał. – Nasza ojczyzna?

      Nastąpiła długa chwila ciszy. Jedynym słyszalnym dźwiękiem, który niósł się w powietrzu, był świszczący oddech Ragona. Koniec końców, otworzył oczy, tylko odrobinę.

      – Święty… krąg.

      Thor chwycił ramiona Ragona, zachęcając go do dłuższej wypowiedzi, lecz nagle poczuł, jak jego ciało zesztywniało mu w rękach. Jego oczy znieruchomiały, wydał z siebie ohydny okrzyk śmierci, a chwilę później przestał oddychać. Zastygł w idealnym bezruchu.

      Martwy.

      Thor poczuł, jak zalewa go fala bólu.

      – NIE! – Odrzucił głowę w tył i zawył pod niebiosa. Pogrążył się we łzach rozpaczy, wyciągnął dłonie i objął Ragona, tego wielkodusznego człowieka, który oddał życie, by strzec jego syna. Przytłoczyły go smutek i wyrzuty sumienia – powoli, acz miarowo wezbrało w nim nowe postanowienie.

      Spojrzał na niebo. Wiedział, co musi uczynić.

      – LYCOPLES! – krzyknął udręczonym głosem ojca, przez który przemawiała desperacja, wściekłość, świadomość, że nie zostało mu już nic do stracenia.

      Lycoples usłyszała jego wołanie: wrzasnęła, hen, wysoko pod niebem. Jej furia dorównywała gniewowi Thora. Poczęła opadać, zataczając coraz niższe kręgi, aż wylądowała kilka stóp od niego.

      Nie wahając się ani chwili, podbiegł do niej, skoczył na jej grzbiet i przytrzymał mocno za szyję. Ponowne znalezienie się na grzbiecie smoka podziałało na niego pobudzająco.

      – Zaczekaj! – wrzasnął O’Connor, rzuciwszy się w jego stronę wraz z pozostałymi. – Dokąd to?

      Thor spojrzał im w oczy.

      – Do Krainy Krwi – odparł, będąc pewnym swego jak nigdy dotąd. – Uratuję mego syna. Cena nie gra roli.

      – Zostaniesz unicestwiony – powiedział z poważną miną Reece, podchodząc do niego zatroskany.

      – Zatem polegnę z honorem – odparł Thor.

      Thor zerknął na niebo, spojrzał na horyzont, gdzie urywał się ślad za gargulcami − i pojął, dokąd musi się udać.

      – W takim razie nie pójdziesz tam sam – zawołał Reece. – Popłyniemy twoim śladem na okręcie i spotkamy się na miejscu.

      Thorgrin skinął głową, ścisnął Lycoples i nagle poczuł owo dobrze znane sobie wrażenie, kiedy oboje unieśli się w powietrze.

      – Thorgrinie, nie! – odezwał się czyjś udręczony głos.

      Wiedział, że głos należy do Angel i poczuł wyrzuty sumienia, że ją opuszcza.

      Lecz nie mógł oglądać się za siebie. Jego syn znajdował się przed nim – i czy czekała go śmierć, czy nie, zamierzał go znaleźć – i pozabijać jego wrogów.

      ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

      Kilkoro sług otworzyło wysokie, łukiem sklepione drzwi i Gwendolyn, wraz z Krohnem u boku, weszła do sali tronowej króla. Widok, który zastała na miejscu, wywarł na niej wrażenie. W odległym krańcu komnaty, na tronie zasiadał król, sam w tym przepastnym miejscu, od którego murów odbiło się echo zamkniętych drzwi. Zbliżyła się do niego, idąc po brukowanej posadzce i mijając snopy słonecznego światła, które sączyło się do środka przez rzędy witraży rozświetlających całe pomieszczenie scenami walk pradawnych rycerzy. Miejsce to było równie przerażające, co pogodne, inspirujące i nawiedzone przez duchy królewskich przodków. Wyczuwała ich niemal namacalną obecność w powietrzu, która na zbyt wiele sposobów przypominała jej Królewski Dwór. Ogarnął ją nagle smutek i serce ścisnęło się jej z wielkiej tęsknoty za ojcem.

      Król MacGil siedział wyniośle, z policzkiem podpartym na pięści, najwyraźniej pochłonięty jakąś myślą oraz, z czego Gwendolyn zdała sobie sprawę, obarczony trudami sprawowania władzy. Spojrzał na nią wzrokiem samotnego człowieka uwięzionego tu, w tym miejscu, człowieka, który dźwiga na barkach ciężar królestwa. Rozumiała to uczucie aż nazbyt dobrze.

      – Ach, Gwendolyn – powiedział, rozpromieniwszy się na jej widok.

      Spodziewała się, że pozostanie na tronie, lecz on natychmiast zerwał się na nogi i zbiegł po stopniach z kości słoniowej. Powitał ją z pogodnym uśmiechem na twarzy, pełen pokory, bezpretensjonalny – w odróżnieniu od innych władców. Gwendolyn odebrała jego pokorę z wielką ulgą, zwłaszcza po spotkaniu z jego synem, z powodu którego wciąż czuła się wstrząśnięta, na tyle na ile było ono złowieszcze. Zastanawiała się, czy powiedzieć o tym królowi; zdecydowała, że na razie powstrzyma się i poczeka na rozwój wydarzeń. Nie chciała wyjść na niewdzięczną, czy też rozpoczynać spotkanie negatywnym akcentem.

      – Nic innego nie zaprzątało mi głowy


Скачать книгу