Kosmos. Witold Gombrowicz

Читать онлайн книгу.

Kosmos - Witold  Gombrowicz


Скачать книгу
nudne i mizerne, oszczędnościowe, z gankiem skąpym, sterczące, z drzewa, zakopiańskie, z dwoma rzędami okien, parter i piętro po pięć, co zaś do ogródka, to kilka karłowatych drzewek, trochę bratków mdlejących na grządkach, parę żwirowanych ścieżek. Ale on był zdania, że trzeba by zobaczyć, co szkodzi, czasem w takiej budzie zdarza się wyżerka palce lizać, a może być tanio. Ja też byłem gotów zajść, zobaczyć, choć poprzednio minęliśmy kilka takich tabliczek nie zwracając na nie uwagi – ale lało się ze mnie. Skwar. Otworzył furtkę i podeszliśmy po żwirowanej ścieżce ku połyskującym szybom. Nacisnął dzwonek, postaliśmy chwilę na ganku i otworzyły się drzwi, pojawiła się kobieta niemłoda już, około czterdziestki, coś jak gospodyni, z biustem i pulchnawa.

      – Chcielibyśmy zobaczyć pokoje.

      – Chwileczkę, zaraz poproszę panią.

      Czekaliśmy na ganku, ja miałem w głowie huk pociągu, podróż, wypadki dnia poprzedniego, rój, opar, szum. Kaskada, szum oszałamiający. Co mnie zastanowiło w tej kobiecie, to dziwne zeszpecenie ust na tej twarzy poczciwej gosposi o jasnych oczkach – usta miała z jednej strony jak gdyby nadcięte i to ich przedłużenie, o odrobinę, o milimetr, powodowało wywinięcie wargi górnej, uskakujące, czy wyślizgujące się, prawie jak płaz, ta zaś oślizgłość uboczna, umykająca, odstręczała zimnem płazowatym, żabim, a jednak mnie z miejsca rozgrzała i rozpaliła będąc ciemnym przejściem, wiodącym do grzechu z nią płciowego, śliskiego i śluzowatego. I zdziwił mnie jej głos – bo spodziewałem się nie wiedzieć jakiego głosu w takich ustach, a tu odezwała się, jak zwykła gospodyni, starszawa, zażywna. Teraz słyszałem ją z wnętrza domu: – Ciocia! Panowie przyszli o pokój!

      Ta ciotka, która po chwili wytoczyła się na krótkich nóżkach, jak na wałku, była okrągła – kilka zdań wymieniliśmy, tak, owszem, jest pokój dwuosobowy z utrzymaniem, panowie pozwolą! Zaleciało mieloną kawą, mały korytarzyk, sionka, schody drewniane, panowie na długo, a, studia, u nas spokój, cisza... na górze znów korytarz i kilka drzwi, dom był ciasny. Otworzyła ostatni pokój z korytarza, który obejrzałem od jednego rzutu oka, gdyż był, jak wszystkie pokoje do wynajęcia, ciemnawy, z zapuszczoną roletą, z dwoma łóżkami i z szafą, z wieszakiem, z karafką na spodku, z dwiema lampkami przy łóżkach, bez żarówek, z lustrem w zabrudzonej ramie, brzydkiej. Trochę słońca, zza rolety osiadło na podłodze w jednym miejscu i dolatywał zapach bluszczu wraz z brzęczeniem bąka. Tylko że... a jednak zdarzyła się niespodzianka, gdyż jedno z łóżek było zajęte i leżał na nim ktoś, kobieta, i nawet mogłoby się zdawać, że nie leżała zupełnie tak, jak by należało, choć nie wiedziałem na czym polegała ta, powiedzmy, odrębność – czy, że łóżko było bez pościeli, z materacem jedynie – czy, że jej noga, leżąca częściowo na żelaznej siatce łóżka (gdyż materac trochę się przesunął), że połączenie nogi i metalu zaskoczyło mnie w tym dniu gorącym, brzęczącym, męczącym. Spała? Ujrzawszy nas, siadła na łóżku i poprawiła włosy.

      – Lena, co ty robisz, złotko? Także coś! Panowie pozwolą, moja córka.

      Kiwnęła głową odpowiadając na nasze ukłony, wstała i wyszła cicho – cisza ta uśpiła we mnie myśl o czymś niezwykłym.

      Pokazano nam jeszcze sąsiedni pokój, taki sam, ale nieco tańszy, gdyż nie łączył się bezpośrednio z łazienką. Fuks usiadł na łóżku, pani dyrektorowa Wojtysowa na krzesełku i w rezultacie ten tańszy pokój został przez nas wynajęty, z utrzymaniem, o którym dyrektorowa mówiła „panowie sami zobaczą”.

      Śniadanie i obiad mieliśmy spożywać u siebie, a kolację na dole, z rodziną. – Wracajcie panowie po rzeczy, a ja tu z Katasią przygotuję wszystko.

      Pojechaliśmy po rzeczy.

      Wróciliśmy z rzeczami.

      Rozpakowaliśmy się, a Fuks tłumaczył, że się udało, pokój niedrogi, tamten, co mu polecono, na pewno droższy... a do tego dalej... Wyżerka będzie dobra, zobaczysz! Mnie coraz bardziej nużyła jego twarz rybia i... spać... spać... podszedłem do okna, wyjrzałem, prażył się tam ten mizerny ogródek, dalej płot i droga, a za nią dwa świerki, które wyznaczały miejsce w zaroślach, gdzie wisiał wróbel. Rzuciłem się na łóżko, zawirowałem, zasnąłem, usta wyśliznięte z ust, wargi będące bardziej wargami dlatego, że mniej były wargami... ale już nie spałem. Byłem obudzony. Nade mną stała ta gospodyni. Był ranek, ale ciemny, nocny. Tylko, że nie był to ranek. Ona budziła mnie: – Państwo proszą na kolację. Wstałem. Fuks już buty nakładał. Kolacja. W stołowym, ciasnej klitce z kredensem lustrzanym, kwaśne mleko, rzodkiewki, i wymowa pana Wojtysa, ex dyrektora banku, z sygnetem, ze złotymi spinkami:

      – Ja, uważa pan kochanieńki, przydzieliłem się teraz własnej połowicy mojej do dyspozycji i używany jestem do posług szczególnych, jak kran nawali, albo radio... Więcej masełka do rzodkiewek radziłbym, masełko prima...

      – Dziękuję.

      – Gorąc, burzą skończyć się musi, przysięgam na najświętszą świętość, na jaką mnie stać, mnie i grenadierów moich!

      – Słyszałeś papa grzmoty, za lasem, daleko? (To Lena, jeszcze nie dość przeze mnie zobaczona, w ogóle mało co widziałem, w każdym razie ex dyrektor, czy też ex szef wyrażał się malowniczo). – Sugerowałbym jeszcze odrobinusię mleka kwaskowatego, moja żona spec specyficzny od kwaśnego mlimli, a cały cymes, proszę ja panoczka mojego, w czym? W garnku! Dobroć skwaszenia się mlecznego zależy bezpośrednio od właściwości mlekowatych garnka. – Co ty tam wiesz, Leon! (To pani szefowa wtrąciła). – Jam bridżysta, panoczkowie moi, ex bankowiec, obecnie bridżysta, za specjalnym zezwoleniem żonowatym w godzinach popołudniowych, a w niedzielę, nocnych! A, panowie z myślą o studiach? W sam raz, jak ulał, akuratnie spokój i cisza, intelekt może się pławić jak w kompocie... Ale niezbyt słuchałem, pan Leon miał głowę baniowatą, krasnoludkowatą, łysina najeżdżała stół, wzmocniona błyskiem binokli sarkastycznym, obok Lena, jezioro, grzeczna pani Leonowa siedząca na okrągłości swojej i wynurzająca się z niej aby zawiadywać kolacją z rodzajem poświęcenia, którego jeszcze nie uchwyciłem, Fuks coś mówił blado, biało, z flegmą, jadłem pieróg, czułem się nadal sennie, mówiono, że kurz, że sezon jeszcze się nie zaczął, pytałem, czy noce chłodniejsze, skończyliśmy pieróg, pojawił się kompot i, po kompocie, Katasia podsunęła Lenie popielniczkę, która pokryta była siatką z drucików, ni to echo, słabowite echo, tamtej siatki (łóżka), na której noga, gdym wszedł do pokoju, kiedy to stopa, trochę łydki, na siatce łóżka etc. etc. Wyślizgująca się warga Katasina znalazła się w pobliżu ustek Leny.

      Zawisłem nad tym, ja, po opuszczeniu tamtego tam, w Warszawie, wsadzony w to tutaj, rozpoczynający... zawisłem na chwilę jedną, ale odeszła Katasia, Lena przesunęła popielniczkę na środek stołu – i zapalałem papierosa – nastawiono radio – pan Wojtys zabębnił palcami po stole i zanucił melodyjkę, coś jak ti-ri-ri, ale urwał – znowu pobębnił, znowu zanucił i urwał. Było ciasno. Pokój był za mały. Usta Leny stulone i rozchylone, ich nieśmiałość... i już nic więcej, dobranoc, idziemy na górę.

      Rozbieraliśmy się i Fuks powrócił do swoich skarg na Drozdowskiego, na szefa, z koszulą w rękach żalił się biało i blado, ryżo, że Drozdowski, że z początku byli ze sobą idealnie, że jakoś to się zepsuło, siak, owak, zacząłem mu działać na nerwy, wyobraź sobie, bracie, działam mu na nerwy i niech palcem ruszę działam mu na nerwy, czy ty rozumiesz, działać na nerwy szefowi, siedem godzin, znieść mnie nie może, widać, że stara się na mnie nie patrzyć, siedem godzin, jak przypadkiem spojrzy odskakuje oczami, jakby się sparzył, siedem godzin! Sam nie wiem – mówił zapatrzony w swoje buty – mnie czasem chce się na kolana paść i zawołać, panie Drozdowski, przepraszam, przepraszam! Ale za co? A przecie i on nie ze złej woli, ja jego naprawdę denerwuję, mnie koledzy radzą, żebym cicho sza, jak najmniej mu w oczy właził, ale – wybałuszył się na mnie rybio, z


Скачать книгу