Dziennik 1953-1969. Witold Gombrowicz
Читать онлайн книгу.się więc o to, aby w głosie moim przejawiło się lekceważenie i zacząłem mówić jak ktoś, kto nie przywiązuje większego znaczenia do dotychczasowych osiągnięć narodu, czyja przeszłość mniej warta jest od przyszłości – dla kogo najwyższym prawem jest prawo teraźniejszości, prawo maksymalnej swobody duchowej w danej chwili. Uwydatniając obce pierwiastki w krwi Szopenów, Mickiewiczów, Koperników (aby nie myślano, że mam coś do ukrywania, że cokolwiek może mi odebrać swobodę ruchów) powiedziałem, że przecież nie należy brać zbyt na serio metafory jakobyśmy my, Polacy, ich „wydali”; gdyż oni tylko urodzili się wśród nas. Cóż ma wspólnego z Szopenem pani Kowalska? Czy dlatego, że Szopen napisał ballady wzrasta choćby o szczyptę, ciężar gatunkowy pana Powalskiego? Czy bitwa pod Wiedniem może przysporzyć chociażby łut chwały panu Ziębickiemu z Radomia? Nie, nie jesteśmy (mówiłem) bezpośrednimi spadkobiercami ani wielkości przeszłej ani małości – ani rozumu, ani głupoty – ani cnoty, ani grzechu – i każdy za siebie tylko jest odpowiedzialny, każdy jest sobą.
Tu jednak doznałem wrażenia, że nie jestem dostatecznie głęboki i że (jeżeli ma być skuteczne, co mówię) należałoby potraktować rzecz na szerszą skalę. Przyznając więc, że do pewnego stopnia – w wielkich osiągnięciach narodu, w dziełach jego twórców ujawniają się cnoty specyficzne, właściwe danej gromadzie, i te napięcia, energie, uroki, które rodzą się w masie i jej wyraz stanowią – uderzyłem w samą zasadę narodowego samouwielbienia. Powiedziałem, że jeśli naród prawdziwie dojrzały powinien z umiarem sądzić własne zasługi, to naród prawdziwie żywotny musi nauczyć się je lekceważyć, musi on koniecznie być wyniosły w stosunku do wszystkiego co nie jest dzisiejszą aktualną jego sprawą i jego współczesnym stwarzaniem się…
„Destrukcja” czy „konstrukcja”? Rzecz pewna – te słowa były burzące o tyle, że podkopywały pracowity gmach „propagandy”, a nawet mogły zgorszyć cudzoziemców. Ale jakaż rozkosz: mówić nie dla kogoś, a dla siebie! Gdy każde słowo utwierdza cię silniej w sobie, przysparza ci siły wewnętrznej, wyzwala z tysiąca strachliwych kalkulacji, gdy mówisz nie jak niewolnik efektu a jak człowiek wolny!
Et quasi cursores, vitae lampada tradunt.
Ale dopiero na samym końcu mojej filipiki znalazłem myśl, która wydała mi się – w atmosferze owej mętnej improwizacji – najcelniejsza. A mianowicie, że nic własnego nie może człowiekowi imponować; jeżeli więc imponuje nam wielkość nasza lub nasza przeszłość, to dowód, że one w krew nam nie weszły.
Piątek
Najbardziej charakterystyczne w „Wiadomościach” są listy czytelników.
„Do Redaktora ‘Wiadomości’: W ostatnim numerze Zbyszewski, jak zawsze, nieprzemyślany, Mackiewiczowi brak perspektywy, za to Naglerowa palce lizać. – Feliks Z.”
„Do redaktora ‘Wiadomości’… Szkoda, że nasi pisarze tak mało pracują nad sobą, dobry materiał, ale nie oszlifowany, jeden tylko Hemar jest prawdziwym Europejczykiem. Trzeba pracować! Józef B.”
„Do Redaktora ‘Wiadomości’… W poprzednim liście pisałem, że pan Roman lepszy od Żeromskiego, teraz powiem, że w ogóle najlepszy, a niech Cię kule biją, panie Romanie, za ten ostatni wyczyn, toż to perełka!!! Tylko tak dalej! Całusy dla dzieci! Konstanty F.”
Poczciwy kącik! Kącik gdzie i pan Wincenty może się wyjęzyczyć i pan Walery dać wyraz swemu oburzeniu i pani Franciszka popisać się swoją wiedzą. Cóż w tym złego? Nic, zapewne, nic. Wszak w ten sposób popularyzuje się literaturę i od tego rośnie oświecenie.
A jednak to pokątne wyżywanie się osób, które nie zdobyły sobie prawa do figurowania na innym miejscu, mniej poczciwym… otóż mówię, ta poczciwość mnie mierzi. Gdyż Literatura jest damą surowych obyczajów i nie należy podszczypywać jej po kątach. Cechą literatury jest ostrość. Nawet ta literatura, która dobrodusznie uśmiecha się do czytelnika, jest wynikiem ostrego, twardego rozwoju jej twórcy. I literatura dążyć musi do zaostrzenia życia duchowego, nie zaś do takiej pokątnej tolerancji.
Szczegół ten, w zasadzie bez znaczenia, jest jednak charakterystyczny, gdyż uwydatnia inwazję miękkości w dziedzinę, która powinna być twarda. Literaturze, zmiękczanej nieustannie przez rozmaite poczciwe ciotki, fabrykujące powieści lub felietony, przez dostarczycieli pośledniej prozy i poezji, przez mięczaków obdarzonych łatwością słowa, literaturze grozi to niebezpieczeństwo, iż stanie się jajkiem na miękko, zamiast być – co jest jej powołaniem – jajkiem na twardo.
Sobota
Z artykułu p. B.T. w „Wiadomościach”: „Ośmielę się jednak wyrazić podejrzenie, że polski optymizm – wbrew pozorom – wywodzi się po prostu z lenistwa myślenia… Zawsze, ilekroć sytuacja staje się trudna, uciekamy się do tradycji ‘podnoszenia na duchu’…”
A obok, na tej samej stronie, w artykule pana W. Gr.: „Zaczęliśmy zapominać, że wielkość literatury opiera się na jej samopańskości… Sztuka nikomu nie służy…”
Upał. Osłabieniu memu nie chce się czytać dalej… niemniej te zwroty budzą niepokój. Mógłbym podpisać się pod nimi, treść ich jest mi bliska. I właśnie dlatego, że bliskie pod względem treści, stają się niepokojąco wrogie. Gdyż treść pochodzi od kogoś innego, jest wynikiem innych światów, innego stylistycznego, duchowego zaplecza. Wystarczy, abym przeczytał któreś z dalszych zdań pana W. Gr.:
„Fircyk w zalotach to literatura prawdziwa… cacko samowystarczalne, jak samowystarczalnym cackiem jest zdrowy człowiek w wesołym słońcu lub w przewiewnym cieniu…”
…a już ta kombinacja cacko–zdrowie, kojarząc się z tym co mi wiadomo o tym autorze z innych jego prac, oddala mnie od niego i sprawia, że tamta jego wypowiedź staje się niesympatyczna. Jak wiele zależy od tego, na czyich ustach jawi się opinia, która jest i naszą, którą popieramy. I myślę, że ideom w Polsce zawsze brak było ludzi… to znaczy, że ludzie nie byli w stanie zapewnić ideom nie tylko dostatecznej siły, lecz i tej magnetycznej atrakcyjności jaką dysponuje dusza dobrze „rozwiązana”. Co jest tym dziwniejsze, iż mieliśmy wyjątkową ilość szlachetnych a nawet wzniosłych pisarzy. A jednak osobowość Żeromskiego, czy Prusa lub Norwida, ba, nawet Mickiewicza nie była zdolna wzbudzić (przynajmniej we mnie) tego zaufania, jakim wypełnia po brzegi Montaigne. Wygląda to tak jak gdyby pisarze nasi na drogach swego rozwoju coś w sobie zataili i, w następstwie tego zatajenia, nie byli zdolni do wszechstronnej szczerości, jak gdyby ich cnota nie wszystkim gatunkom grzechu zdolna była spojrzeć w oczy.
Lecz powyżej cytowane zdania także z innego powodu mnie rażą. Autodydaktyczne „my”… My, Polacy, jesteśmy tacy a tacy… Nam, Polakom, zdarza się to a to… Wadą nas, Polaków, jest że… Ten styl jest męczący, gdyż jest nagminny, któż z nas dzisiaj nie poucza w ten sposób narodu? Oto jedna z tych pułapek stylistycznych, jakie czyhają na piszącego i którym – sądzę po sobie – niesłychanie trudno się wymknąć.
I, jak zawsze, to stylistyczne pośliznięcie jest objawem poważniejszej choroby. Błąd tego ujęcia zamyka się w aforyzmie: medice, cura te ipsum. Rzeczywiście, to „my” jest grzecznościowe – gdyż tu autor przemawia jak wychowawca, jak ten, który konfrontuje nas z Europą i nie bez bólu stwierdza nasze niedociągnięcia. Czai się więc za taką pozornie skromną uwagą wcale spory ładunek zarozumiałości, nie mówiąc już o tym że ciężka dosyć pedagogia takich sformułowań jest z tych co to przychodzą zbyt tanio, zbyt łatwo… na które każdy może sobie pozwolić, robiąc minę „Europejczyka”. Ale główny i fundamentalny korzeń tego błędu tak głęboko sięga dna naszego, że trzeba by nie lada operacji abyśmy mogli mu powiedzieć na zawsze: żegnaj.
Jak to określić? To kwestia energii i żywotności. To sprawa samego stosunku naszego do życia. Ach, Adaś w szkole wciąż zastanawiał się jakie ma wady i jak je wyplenić, pragnął on być pobożny, jak Zdziś, praktyczny, jak Józio, rozumny, jak Henryś,