Dziennik 1953-1969. Witold Gombrowicz
Читать онлайн книгу.jakiej jestem zdolny. Jeżeliby się okazało, że to co piszę jest błahe, to jestem przegrany nie tylko jako literat, lecz jako człowiek. Ale Straszewicz i jemu podobni traktują literaturę jako dodatek do egzystencji i jej ozdobę – skłonni są tolerować istnienie literatów póki, jak się rzekło, nie zaczyna dziać się coś naprawdę poważnego.
W myśl tej filozofii atakowano także Miłosza. – Ach! Ach! Ten pięknoduch wyniósł się z Kraju, gdy spostrzegł, że nie może tam pisać wierszy! Nie obchodzi go Kraj, ani cierpienie ludzkie, tylko wiersze! Ludzie, którzy takie wygłaszają sądy, nie dorośli, moim zdaniem, do tych zagadnień. Zarówno sztuka, jak ojczyzna, same przez się niewiele znaczą. Znaczą one bardzo wiele, gdy człowiek, poprzez nie, wiąże się z istotnymi, najgłębszymi wartościami bytu.
♦
Tchórzostwo! Brak patriotyzmu!
Dziwna rzecz! Trans-Atlantyk, to utwór najbardziej patriotyczny, i najodważniejszy, jaki kiedykolwiek napisałem. I on to właśnie ściąga na mnie zarzuty, że jestem tchórzem i złym Polakiem.
Zauważcie, że mogłem nie poruszać tych momentów mojego życia. Mogłem napisać książkę na zupełnie inne tematy. Nikt nigdy nie stawiał mi żadnych zarzutów – póki ja sam ich nie wywołałem, ogłaszając fragmenty Trans-Atlantyku.
Niech wam się nie zdaje, że to wy przyłapaliście mnie na gorącym uczynku. To ja sam, dobrowolnie i z całą swobodą, przyznałem się do pewnych uczuć… Ale ujawnienie tych stanów uczuciowych (których i wy – prywatnie i po cichu – musieliście chyba nieraz doświadczać), nie było z mej strony cynizmem ani bezwstydem. Mogłem sobie pozwolić na to, ponieważ miałem za sobą bardzo poważne racje i ponieważ kierował mną wzgląd na dobro ogólne.
Jakież to racje?
Uważam, że literatura polska powinna obecnie przyjąć kierunek wręcz przeciwny temu, jaki miała dotychczas. Zamiast dążyć do jak najściślejszego związania Polaka z Polską, powinna raczej zabrać się do wypracowania pewnego dystansu pomiędzy nami a Ojczyzną. Musimy oderwać się uczuciowo i intelektualnie od Polski po to, aby uzyskać w stosunku do niej większą swobodę działania, aby móc ją stwarzać.
Musimy – tak sądzę – zdobyć poczucie tymczasowości naszej obecnej polskości. Bez tego nie zdołamy nadążyć światu.
♦
Można się z tym nie zgadzać. Można to zwalczać. Ale niechże Straszewicz nie wymaga ode mnie, abym ja służył Ojczyźnie nie według mego najlepszego rozumienia, a tylko wedle tego, co on uważa za słuszne.
W takim razie ja miałbym równe prawo nazwać Straszewicza złym Polakiem – gdyż, z mego punktu widzenia, ten emocjonalny patriotyzm, który on reprezentuje, przyczynił nam najokropniejszych szkód, zaważył najfatalniej na całej naszej polityce i, co gorzej, na naszej kulturze. Posłuchajcie, co mówi o nas świat – zastanówcie się nad tym, jak nas widzą i odczuwają cudzoziemcy. Jesteśmy przykładem kurczowego patriotyzmu.
Straszewicz człowiekowi takiemu, jak ja, mówi: – Idź pan do wojska! Bij się pan za Ojczyznę! Jeżeli z czym pragnąłbym bić się, to z Ojczyzną – o moją ludzką wartość. Ale Straszewicz nie potrzebowałby mnie zachęcać do walki z Hitlerem i do walki w obronie umęczonej ludzkości w Polsce, ponieważ – niezależnie od moich poglądów na Ojczyznę – znam miarę tych cierpień i miarę tej nieprawości i nie zamierzam wykręcać się „koncepcjami”, gdy dokonywuje się zbrodnia.
Ale…
Nie ukrywam, że – podobnie jak i Straszewicz – bałem się. Ale ja może nie tyle bałem się wojska i wojny, ile tego, że, mimo najlepszej woli, nie mógłbym im sprostać. Nie jestem do tego stworzony. Dziedzina moja jest inna. Rozwój mój od najwcześniejszych lat w innym poszedł kierunku. Jako żołnierz byłbym katastrofą. Przysporzyłbym wstydu sobie i wam.
Czy myślicie, że jeśli patrioci tacy jak Mickiewicz lub Szopen nie wzięli udziału w walce, to jedynie z tchórzostwa? Czy może raczej dlatego, że nie chcieli się zbłaźnić? I chyba mieli prawo bronić się przed tym, co przekraczało ich siły.
Ale może te wyznania są niepotrzebne i niezręczne. Może wystarczyłoby powiedzieć, że w chwili wybuchu wojny miałem kategorię wojskową „C”, a potem, gdy stawiłem się w Poselstwie w Buenos Aires przed komisją lekarską, zaliczono mnie do kategorii „D”.
Dość tego alfabetu. Wolę postawić kropkę nad „i”.
♦
Przyznać trzeba Straszewiczowi, że jest doskonale szlachecki. Szanuję jego cnoty i nie ujmuję mu zasług, a także mam zrozumienie dla jego pisarskiego dramatu – ale ten artykuł trąci pamiętnikami Paska. Wzywa Straszewicz na sądy nad Miłoszem i Gombrowiczem. Cóż to znaczy? Znowu więc, zamiast poważnej dyskusji, sejm, rejwach i huczek? Znowu ważkie listy do „Szanownego Pana Redaktora” rozmaitych wyżywających się kibiców, protesty, kontr-protesty, ataki i szpile? Czy nie obrzydł wam jeszcze ten żabi rechot dobywający się z nieruchomych wód waszego stawu?
Nie. Mnie możecie sądzić jedynie czytając bardziej uważnie moje rzeczy – w spokoju i ciszy własnego sumienia.
Niedziela
Z najgłębszą pokorą wyznaję, ja, robak, że wczoraj we śnie ukazał mi się Duch i wręczył mi Program, złożony z pięciu punktów:
1. Literaturze polskiej, fatalnie spłaszczonej i skapcaniałej, słabowitej i lękliwej, przywrócić pewność siebie. Stanowczość i dumę, rozmach i lot.
2. Oprzeć ją mocno na „ja”, uczynić z „ja” jej suwerenność i siłę, wprowadzić na koniec to „ja” w polszczyznę… ale uwydatnić jego zależność od świata…
3. Przestawić ją na tory najnowocześniejsze i to nie powolutku, ale skokiem, ot tak, wprost z przeszłości w przyszłość (gdyż les extrèmes se touchent). Wprowadzić ją w najtrudniejszą problematykę, w najboleśniej przełomowe komplikacje… ale nauczyć ją lekkości i lekceważenia i tego, jak ma zachować dystans…
Nauczyć wzgardy dla idej i kultu osobowości.
4. Zmienić jej stosunek do formy.
5. Zeuropeizować – ale zarazem wyzyskać wszystkie możliwości aby przeciwstawić ją Europie.
U dołu widniał ironiczny napis: nie dla psa kiełbasa!
Sobota
Wyruszyłem tam gdzie blask oślepia. Naprzód trzydniowa podróż samochodem do pewnego miasteczka, wysłonecznionego do rozpuku. Ale tam skończyły się drogi. 70 kilometrów dzielące nas od estancji przefrunęliśmy aeroplanem.
DIARIUSZ WIEJSKI
Sobota
Wylądowaliśmy gładko na łące niedaleko kępy drzew, płosząc zbaraniałe krowy – a nieopodal pasły się barany – i wysiadłem z aeroplanu, ale właściwie nie wiem gdzie południe, gdzie północ, i w ogóle nie rozumiem dobrze, o co chodzi, gdyż pocę się, tak, wypacam z siebie, a powietrze rozrzedzone i rozżarzone przed oczyma tańczy… Dwór pośród eukaliptusów, rozdartych papuzim wrzaskiem.
Słońce łapką swoją przymruża mi oczy, a jednocześnie spaceruję między drzewami, ale Sergio coś mówi i duży ptak zrywa się – pocę się – zrywa się i pocę się – i słyszę, że on mówi czyby nie zapolować. Ale pocę się. Pocę się i jestem trochę nerwowy! Kapryśny. I zresztą nudzi mnie, że ten chłopiec robi zawsze to czego się po nim oczekuje, gdy podają jedzenie siada przy stole, ziewa, gdy jest późno, a gdy przybywamy na wieś częstuje polowaniem. Poprosiłem aby nadal przestał nudzić banalnością i postarał się być bardziej niespodziewany. Nic nie odpowiedział. Muchy brzęczą.
Niedziela
Zbudziłem się dość późno i starałem się zorientować w położeniu, ale nie tak to