Zaczęło się w sobotę. Zygmunt Zeydler-Zborowski
Читать онлайн книгу.południem ciężka sprawa w sądzie, potem klienci, a teraz znowu ta idiotyczna historia.
Głos Downara zabrzmiał ostro, energicznie.
– Skąd pan znał tego człowieka?
– Kogo?
– No jak to kogo? Zamordowanego.
– Ja go nie znałem. Zobaczyłem go dzisiaj tutaj po raz pierwszy w życiu.
– Może pan zechce, panie mecenasie, spokojnie opowiedzieć wszystko od początku. Przykro mi, że pana trudzę, ale jest to niezbędne.
Natorski odchrząknął i zaczął opowiadać. Gdy skończył, Downar przyjrzał mu się z niedowierzaniem. Wstał i długimi, posuwistymi krokami przeszedł się po pokoju. Mogło się zdawać, że chce się zorientować w jego rozmiarach. Następnie znowu usiadł, wyjął papierośnicę i poczęstował Natorskiego.
– Więc w mieszkaniu nie było nikogo?
– Nie.
– I drzwi były zamknięte.
– Tak, sprawdzałem to natychmiast po morderstwie. Doskonale pamiętam.
– I okno także było zamknięte?
– Tak … Chyba tak… Wszyscy to stwierdzili.
– Hm. Przyznam się panu, że jednego tylko nie mogę zrozumieć. Dlaczego, u diabła, zamordował pan tego faceta we własnym mieszkaniu.
Natorski zerwał się gwałtownie. Krzesło z hałasem upadło na podłogę.
– Ale ja go nie zamordowałem! Ja go nie zamordowałem! Nie mam z tym nic wspólnego!
Downar westchnął jak człowiek śmiertelnie znudzony.
– Niech pan siada, panie mecenasie – powiedział pojednawczo. – Chciałbym panu zaproponować, żebyśmy sobie tak szczerze o wszystkim pogadali i żeby pan zrezygnował ze swej taktyki, która nie doprowadzi nas do niczego. Jest pan przecież człowiekiem wykształconym, prawnikiem i chyba pan sobie nie wyobraża, że ja uwierzę w tę bajeczkę, iż podczas gdy pan poszedł do kuchni po szklankę wody, morderca przedostał się przez dziurkę od klucza albo przez wentylator, a następnie zbiegł tą samą drogą. No przecież nie jesteśmy małymi dziećmi. Po co pan właściwie traci czas na te wszystkie głupstwa. Niech mi pan szczerze powie, dlaczego zamordował pan tego człowieka. Nie wątpię, że musiał pan mieć bardzo poważne powody. Zastanowimy się wspólnie nad okolicznościami łagodzącymi. Jest pan przyjacielem doktora Ziemby, znanym i cenionym adwokatem… Dołożę wszelkich starań, aby panu dopomóc. Muszę jednak poznać prawdę.
– Ja go nie zabiłem – powiedział zdecydowanie Natorski.
Downar bezradnym ruchem rozłożył ręce.
– Ano cóż… trudno. Nie ułatwia mi pan zadania, ale muszę pana zapewnić, że pański upór na nic się tutaj nie przyda. Przedłuży tylko trochę to wszystko i, nie muszę dodawać, pogorszy pańską sytuację.
– Ja go nie zabiłem – powtórzył Natorski.
Downar zgasił papierosa, wstał, podszedł do biblioteki i spośród książek wyjął długi nóż w metalowej pochwie. Przez chwilę obracał go w palcach, oglądając uważnie. Obnażył ostrze i ostrożnie dotknął go palcem.
– To pański sztylet? – spytał.
Natorski skinął głową.
– Tak.
Downar nie patrzał na niego. Zbliżył się do biurka i wziął nóż, który wyjęto z pleców zamordowanego.
– Czy nie uważa pan, panie mecenasie, że te dwa groźne narzędzia są niezwykle do siebie podobne. Ten, który znalazłem w pańskiej bibliotece jest tylko trochę krótszy, ale do serca dosięgnąłby z łatwością. Poza tym naprawdę są bardzo podobne, nieomal identyczne. Jaka ładna jest ta rękojeść rzeźbiona w metalu. Coś w rodzaju tureckiego kindżału. Skąd pan ma ten sztylet, panie mecenasie, bo to przecież nie jest nasz krajowy wyrób?
Natorski odchrząknął. W gardle mu tak zaschło, że z trudnością mógł mówić.
– Przywiozłem go z Brazylii.
Downar podniósł brwi do góry.
– Z Brazylii? Kiedy pan był w Brazylii?
– W zeszłym roku.
– Jeździł pan służbowo?
– Nie. Odwiedzałem rodzinę. Brat mój mieszka stale w São Paulo.
– I pojechał pan do Brazylii na zaproszenie brata?
– Tak.
– Długo pan tam przebywał?
– Prawie pięć miesięcy.
Downar w zamyśleniu bawił się nożami.
– To kosztowna podróż.
– Brat mi ją sfinansował.
– Dobrze mu się powodzi.
– Nie najgorzej.
– Tak. To bardzo ciekawa wyprawa. I z Brazylii na pamiątkę przywiózł pan sobie te sztylety?
– Przywiozłem tylko jeden sztylet! – krzyknął Natorski. – Ten, który pan znalazł w bibliotece.
– Trzeba go gdzieś było dobrze schować albo w ogóle wyrzucić, panie mecenasie – głos Downara zabrzmiał nagle twardo, nieprzyjemnie.
– O co mnie pan oskarża?
– Ja? O nic. Prokurator będzie pana oskarżał.
Natorski zaśmiał się krótkim, niewesołym śmiechem.
– Pan jest znakomity, panie kapitanie. Więc jednak uparcie obstaje pan przy tym, że to ja zamordowałem tego człowieka. Słyszałem zawsze o panu jako o pierwszorzędnym fachowcu. W tym jednak wypadku… No niechże się pan przez chwilę zastanowi. Po pierwsze nie znałem go, gdyby jednak tak było, to czyż mordowałbym kogoś w swoim własnym mieszkaniu? Dlaczego? Małoż to jest innych miejsc i okazji, o wiele bardziej nadających