Przejęcie. Wojciech Chmielarz
Читать онлайн книгу.do końca ogarniali sytuację. Nimi łatwo było manipulować. Potem Niezdecydowani – najliczniejsi. Sami jeszcze nie wiedzieli, jak się zachowają, co zrobią. Większość z nich dołączała do Potulnych, ale w głowach niektórych pojawiały się głupie myśli. Wreszcie ostatni – Buntownicy. Tacy jak Agnieszka. Bała się, to oczywiste, ale nie dawała tego po sobie poznać. Udawała pogodzoną z losem.
Ale w rzeczywistości knuła.
Carlos, przestraszony, snuł się od jednej grupy do drugiej, ale zawsze odbijał się od bariery języka. Mało który Polak mówił po angielsku. Jeśli już, to absolutne podstawy. To było jedno z kryteriów doboru do wyjazdu. Chodziło o to, żeby w razie ucieczki taka osoba nie wiedziała, jak wezwać pomoc, i nie potrafiła wytłumaczyć, co się dzieje.
Polacy współczuli Carlosowi, bo pozostawał w tym naprawdę sam.
Dla Polaco był to czas wytężonej pracy.
– Widzę, że sobie świetnie radzicie. Możecie zaopiekować się Izą?
Podrzucić Potulnym Bezradnych. Jedną, dwie osoby naraz, żeby Potulni mogli na spokojnie zarazić ich swoim przekonaniem.
Teraz Niezdecydowani.
Niektórych należało pochwalić za spokój. Pomóc. Dać drobną nagrodę. Sprawić, żeby pojawił się syndrom sztokholmski – niech uwierzą, że coś ich łączy z porywaczami, że mają wspólny interes. Budowanie relacji – krok po kroku, za pomocą drobnych gestów, kilku uśmiechów.
Tam gdzie nie pomagały nagrody, trzeba było karać. Pozwolono więc na dwie bójki z Kolumbijczykami. To zadziwiające, jak widok wycelowanej lufy pistoletu prosto w środek czoła chłodzi najgorętsze głowy. Do tego kilka ciosów, a w odpowiednim momencie wyciągnięta do pomocy dłoń.
Wreszcie Agnieszka, potencjalnie najgroźniejsza z nich wszystkich. Byli już tacy przed nią. Cisi, niepozorni, ale przebiegli.
Agnieszka była naturalnym przywódcą. Normalnie tego się nie dostrzegało, sprawiała wrażenie zwykłej dziewczyny, ale w chwili kryzysu zmieniła się nie do poznania. Krążyli wokół niej ci, którzy także mogli sprawiać kłopoty. Na przykład Pajęczarz. To akurat Polaco specjalnie nie zdziwiło. Facet był wystarczająco dziki i wystarczająco głupi, żeby nic nie zrozumieć z lekcji, której mu udzielono. Albo Marcin, na którego wszyscy wołali Pinglarz, bo nosił na piegowatym nosie okulary, a wiecznie przetłuszczone włosy zaczesywał do tyłu. Zawsze chodził w dżinsach i flanelowej koszuli, jakby zupełnie nie odczuwał tropikalnej temperatury.
Następny wieczór, najchłodniejszy z dotychczasowych. Agnieszka sam na sam z Polaco – siedziała na jednym z leżaków nad opróżnionym basenem (ot, jedna z drobnych szykan), Polaco obok. Milczenie Agnieszki. Zastanawiała się pewnie, czy zaliczyć Polaco do ofiar czy do sprawców.
Kolejny akt przedstawienia Polaco.
– Jest ich sześciu. W garażu są samochody, kluczyki trzymają w swojej kanciapie. Może udałoby mi się jeden podwędzić. Tutaj nie mamy czego szukać, w Santa Marta pewnie również wszyscy siedzą w kieszeni Ilicha. Ale gdybyśmy dotarli do Barranquilli, to moglibyśmy zawiadomić polski konsulat. To tylko koło stu kilometrów, może się udać.
Agnieszka wyprostowała się.
– Czemu mi to mówisz?
– Bo chcę coś zrobić. Jestem tutaj trzeci raz i po raz pierwszy wydarza się coś takiego! Nie wiem, co się dzieje, ale to coś złego. Rozumiesz?
– Zastanowimy się – odpowiedziała.
Agnieszka postanowiła zrealizować plan Polaco. Tyle że po swojemu.
Weszła do pokoju Kolumbijczyków. Łamanym angielskim, tymi kilkoma słówkami, które znała, gestami i po polsku wyjaśniła im, że potrzebuje podpasek. Miała okres, bolał ją brzuch. Ludzie Ilicha, kiedy wreszcie zrozumieli, o co jej chodzi, wyśmiali ją. Ale Agnieszce wystarczyła ta krótka chwila, żeby podwędzić kluczyki do samochodu.
Nie mieli dużo czasu. Razem z Pajęczarzem i Pinglarzem zakradli się w okolice garażu. Wejście było pilnowane przez jednego strażnika. Pinglarz zasymulował atak padaczki, Pajęczarz podbiegł do Kolumbijczyka, tłumaczył mu, że trzeba pomóc jego koledze. Podziałało. Zaintrygowany strażnik opuścił posterunek, a Agnieszka wślizgnęła się do budynku.
Wiedziała, że zniknięcie trzech osób zaraz zwróciłoby uwagę. Ale kto zauważyłby nieobecność małej, drobnej dziewczyny, która w dodatku skarżyła się na bolesny okres? Nawet jeśli, to Kolumbijczycy mogliby najpierw pomyśleć, że zaszyła się w swoim pokoju czy w innym ciemnym kącie. Miała przynajmniej kilka godzin dla siebie. Nie przewidziała tylko jednego – że w garażu też będzie ktoś czekał.
Ktoś taki jak Agnieszka zawsze się pojawiał. Trzeba go było zidentyfikować, poprowadzić, a potem przykładnie ukarać.
Kolumbijczycy wbiegli z karabinami na teren ośrodka. Nie patyczkowali się. Ktoś dostał kolbą w łeb tak mocno, że niemal stracił przytomność. Zagonili wszystkich do jadalni. Kiedy Polacy już tam się znaleźli, drżący i przerażeni pod lufami kałasznikowów, Ilich wprowadził Agnieszkę. Trzymał ją za włosy. Wyszedł na środek i rzucił dziewczynę na ziemię. Potem ją kopnął z całych sił, tak że można było usłyszeć trzask łamanych żeber.
– You are fucking thinking that this is a game? Que? This is not a fucking game, no! – mówił za szybko, za głośno. Był po kokainie.
Nachylił się nad Agnieszką i przygniótł ją kolanem. Chwycił za włosy, odchylił głowę i przyłożył ostrze noża do gardła. Usłyszała, jak Kolumbijczycy odbezpieczają broń.
– No fucking game! – powtórzył Ilich.
To była próba. Kolumbijczyk chciał sprawdzić, co zrobią. Co zrobi Pajęczarz, co zrobi Pinglarz. Czy będą walczyć, czy się poddadzą. Jeśli to pierwsze, zginą, jeśli to drugie, ich szanse na powrót do domu rosły.
Ilich trzymał ostrze noża na szyi dziewczyny, a spojrzeniem przekrwionych oczu prześlizgiwał się po kolejnych twarzach. Ale nikt się nawet nie poruszył. Ilich puścił Agnieszkę i splunął na bok. Wstał, chwycił dziewczynę pod pachę i wyprowadził. Chwilę później mogli usłyszeć odgłos odjeżdżającego z piskiem opon samochodu.
Następnego dnia rano wywlekli ich z pokoi. Zapakowali do podstawionych furgonetek i wywieźli. W pojazdach nie było okien, więc nie wiedzieli, gdzie jadą. Siedzieli w kucki, w ciasnocie, duchocie, pocąc się niemiłosiernie. Wertepy sprawiały, że co chwila podskakiwali i raz po raz ktoś uderzał głową o twardą ściankę.
Po godzinie jazdy samochody się zatrzymały. Otworzono drzwi i uderzyła w nich chłodna morska bryza. Kazali im wyjść. Znajdowali się na piaszczystej plaży przy niewielkim rybackim miasteczku. Bawiły się tam dzieci, kilka rodzin rozłożyło koce. Przy pobliskim nadbrzeżu zacumowane były liche rybackie łodzie.
– Hey! You see?! – krzyknął Ilich i pokazał im jedną z łodzi. Mężczyźni o spalonych słońcem twarzach ładowali na nią drewniane skrzynie. – Stop! – wrzasnął bandzior do jednego z tragarzy. Rybak zatrzymał się, zmrużył oczy i opuścił skrzynię na ziemię.
Uzbrojeni Kolumbijczycy gestami dali znać Polakom, że mają podejść. Ilich ostrzem noża podważył wieko skrzyni. Odskoczyło z głuchym skrzypnięciem. Sięgnął do wnętrza i wyciągnął kwadratową paczkę wypełnioną białym proszkiem.
– You see?! It is cocaine – powiedział, potrząsając pakunkiem przed Polakami. – You see? – powtórzył Ilich i zatoczył ręką szeroki łuk obejmujący rybackie łodzie, pobliskie miasteczko, bawiące się na plaży dzieci z rodzicami. – And nobody gives