Powiedział mi wróżbita. Lądowe podróże po Dalekim Wschodzie. Tiziano Terzani

Читать онлайн книгу.

Powiedział mi wróżbita. Lądowe podróże po Dalekim Wschodzie - Tiziano Terzani


Скачать книгу
singapurskich – imitacji.

      Kopiowanie tego, co "nowe" i "zmodernizowane", stało się obsesją, chorobą, na którą nie ma ratunku. W Pekinie burzą ostatnio domy z podwórkami, w miejscowościach Azji Południowo-Wschodniej – w Indonezji czy Laosie – oznaką powodzenia staje się to, że rodzime materiały zastępuje się syntetykami. Znikają słomiane dachy, ich miejsce zajmują rdzewiejące blachy i mniejsza z tym, że w domu robi się gorąco jak w piekarniku, a w porze deszczowej owe dachy stają się bębnami, we wnętrzu których głuchną mieszkańcy.

      Dzieje się dziś tak ze wszystkim, nawet z Chińczykami. Ongiś tak dumni z dziedzictwa kultury trwającej ponad cztery tysiące lat i przekonani o swojej wyższości nad całą resztą narodów, także i oni musieli skapitulować. Charakterystyczne, że zaczynają się wstydzić nawet jedzenia pałeczkami. Także oni zaczynają uważać, że bardziej elegancko jest trzymać w dłoniach nóż i widelec, że godniej się wygląda w garniturze i krawacie. W krawacie! Który wynaleźli Mongołowie, aby ciągnąć na nim jeńców przytroczonych do końskich kulbak!

      Dzisiaj żadna już azjatycka kultura nie potrafi przeciwstawić się temu trendowi. Nie ma dziś zasad czy ideałów, które mogłyby rzucić wyzwanie "nowoczesności". Rozwój stał się dogmatem; postęp za wszelką cenę stał się hasłem niedopuszczającym wyjątków. Niemożliwe stało się w Azji stawianie chociażby tylko pytań o sens tej drogi, o jej etyczność, o jej konsekwencje.

      Nie ma już teraz nawet jakiegoś ekwiwalentu hippisów, którzy czując, że z "postępem" jest coś nie w porządku, wołali: "Zatrzymać świat! Ja chcę wysiąść!". Problem jednak istnieje i jest to problem każdego z nas. Wszyscy nieustannie powinniśmy pytać samych siebie, czy to, co robimy, ulepsza i wzbogaca nasze życie. Albo może na skutek jakiejś monstrualnej deformacji wszyscy zatraciliśmy instynktowne poczucie, o co chodzi w życiu: a jest ono przede wszystkim sposobnością do szczęścia. Czy ludzie są szczęśliwsi dzisiaj, gdy cała rodzina rozmawia przy kolacji, czy też będą szczęśliwsi wte dy, gdy wieczory w milczeniu i ogłupieniu będą spędzać przed telewizorem? Dobrze wiem, że gdyby ich spytać, odpowiedzą, że lepiej siedzieć przed telewizorem. I właśnie dlatego chcę przynajmniej zobaczyć takie miejsca jak Kengtung, gdzie włada filozof-król, oświecony mnich, jakiś wizjoner, który poszuka pośredniej drogi między izolacją rozumianą jako stagnacja a otwartością rozumianą jako destrukcja, nie zaś przez generałów, którzy teraz mocno chwycili w dłonie ster przyszłości Birmy. Jak na ironię to właśnie dyktatura ocaliła tożsamość Birmy, a teraz kraj, któremu tak długo udało się unikać epidemii chciwości, inna dyktatura niszczy i zamienia w obrzydliwą kopię Tajlandii. Czy Aung San Suu Kyi i jej demokratyczni zwolennicy byliby inni? Prawdopodobnie nie. Prawdopodobnie także i oni dążyliby za wszelką cenę do "rozwoju". Także i oni, gdyby doszli do władzy, daliby ludziom tę wolność wyboru, która ostatecznie oznacza brak jakiegokolwiek wyboru. Wydaje się, że nikt ich nie może uchronić przed przyszłością.

      Na Kengtung spadła bezczasowa noc, koc starożytnej ciemności i ciszy. Słychać było jedynie delikatny dźwięk dzwoneczków poruszanych przez wiatr na szczycie wielkiej stupa Ośmiu Włosów. Prowadzeni przez ten odgłos, wspięliśmy się po stoku w świetle księżyca w pełni, który zalewał białe budowle srebrem. Znaleźliśmy otwarte drzwi i kilka godzin spędziliśmy na rozmowie z mnichami, siedząc na cudownej, kwiecistej posadzce Wat Zom Kam, Klasztoru Złocistego Wzgórza. Tego popołudnia kilka samochodów dostarczyło z bliższych i dalszych wsi nowicjuszy. W towarzystwie swych rodzin spali pod ścianami u stóp wielkich posągów Buddy z ich nikłymi, tajemniczymi uśmiechami, które migotały w świetle płomyków. Posągi były odziane w pomarańczowe szaty mnichów, jak gdyby żyły i trzeba je było chronić przed wdzierającą się przez okna nocną bryzą. Nowicjusze, gładko ogoleni chłopcy w wieku mniej więcej dziesięciu lat, okryli się nowymi szafranowymi kocami, które dostali od rodziny na okoliczność inicjacji. Na następne lata ich szkołą miała stać się pagoda: szkoła czytania, pisania i wiary, ale także tradycji, zwyczajów i starodawnych zasad.

      Jakaż różnica, myślałem, między dorastaniem w ten sposób – w spartańskich warunkach klasztoru, pod nadzorem Buddy i wychowawców uczących tolerancji, z odgłosem dzwonów w uszach – a dojrzewaniem w takim mieście jak Bangkok, gdzie uczniowie idą do szkoły w opaskach na ustach, które mają je chronić przed spalinami, i słuchawkami od walkmanów na uszach, aby odgrodzić je od ulicznego zgiełku. Jacyż zrozpaczeni ludzie muszą się chować w takich tragicznych warunkach. I co jest lepsze?

      Mnisi interesowali się polityką. Wszyscy byli Szanami i nienawidzili Birmańczyków. Dwóch z nich było zwolennikami Khuna Sa, króla narkotyków, który jednak podjął teraz walkę o "wyzwolenie" tych wszystkich, którzy czuli się uciskani.

      W roku 1948 pod naciskiem Anglików Szanowie, podobnie jak inne mniejszości, zgodzili się przystąpić do Unii Birmańskiej, pod warunkiem że jeśli będą chcieli, w ciągu pierwszych dziesięciu lat będą mogli się wycofać. Birmańczycy skorzystali jednak z sytuacji, aby usunąć sawbaw i podporządkować sobie Państwa Szanów. Teraz secesja stała się niemożliwa i odtąd Szanowie i Birmańczycy znajdują się w stanie wojny. Armię ranguńską uważa się tutaj za wojsko okupacyjne i często w ten właśnie sposób się ona zachowuje. W roku 1991 kilkuset żołnierzy birmańskich zajęło centrum Kengtung i zrównało z ziemią pałac sawbaw, pod pozorem że w miejscu tym ma stanąć hotel turystyczny, chociaż naprawdę chodziło im tylko o likwidację symbolu niezależności Szanów. W pałacu mieszkał ostatni potomek w linii prostej założyciela miasta. Ich dynastia trwała ponad siedemset lat. Stare fotografie pałacu krążą teraz potajemnie między ludźmi, jak zdjęcia siedziby dalajlamy w Lhasie.

      Kiedy opuszczaliśmy pagodę, do świtu było jeszcze kilka minut, tymczasem główną ulicą Kengtung ciągnęła dziwna procesja. Wydawało się, że sunące gęsiego postacie zeszły z kart dawnej księgi antropologicznej; kobiety niosące na plecach drągi, z których końców zwieszały się kosze, mężczyźni z pękami kaczek związanych przy łapach, jeszcze inne kobiety w tanecznych pląsach dotrzymujące kroku tym, które niosły kosze. Różne grupy były ubrane w innym stylu i w innych kolorach. Kobiety Akka miały na sobie spódniczki mini, czarne legginsy i dziwne nakrycia głowy z blaszkami i srebrnymi kuleczkami. Żyrafie kobiety Padaung szły w srebrnych pierścieniach podtrzymujących ich szyje. Kobiety Meo odziane były w czerwono-niebieskie haftowane gorsety, podczas gdy mężczyźni nieśli długie, prymitywne karabiny. To byli ludzie z gór, którzy zeszli zaczekać, aż o szóstej otworzy się jeden z ostatnich fascynujących targów azjatyckich.

      Zasiadłszy na drewnianych stołkach Miodowej Herbaciarni, zjedliśmy śniadanie: owoce w cieście, które chłopak zręcznie wyjmował gołymi rękami z rozgrzanego oleju. Maczaliśmy je w skondensowanym mleku. Przy innym ze stojących wzdłuż chodnika stołów Andrew dojrzał swego przyjaciela, syna jednego z lokalnych przywódców plemienia Lua, i zaprosił go, aby przysiadł się do nas. Przed nami przesuwali się ludzie ciągnący na rynek. Zobaczyliśmy mężczyzn odzianych na czarno, każdy z wielką maczetą w bambusowej pochwie u pasa.

      – To Wa, dzicy Wa – powiedział z niejakim niesmakiem w głosie przyjaciel Andrew. – Nigdy się nie rozstają z tymi swoimi wielkimi nożami.

      Opowiedział nam, jak w dzieciństwie ojciec uczył go, aby zawsze bardzo uważać w kontaktach z Wa. W przeciwieństwie do Wa "cywilizowanych" ci pozostali wierni swej tradycji i po prostu odcinali ludziom głowy. Zaraz przed żniwami, gdy pola pełne są dojrzałego ryżu, dzicy Wa napadają sąsiadów i porywają najchętniej dzieci, aby tą samą kosą, który posłuży potem do żniw, ścinać im głowy.

      – Zakopują je na polach w podzięce bogini ryżu. Stają się groźni, ledwie wykroczą poza swoje terytorium; u siebie nie skrzywdzą nikogo. Kiedy ich odwiedzisz, są bardzo mili i gościnni. Trzeba tylko uważać, co dają do jedzenia.

      Pewnego razu, mówił przyjaciel Andrew, ktoś zaproszony na obiad u Wa znalazł na talerzu kawałek tatuowanego mięsa. Sugestia zatem brzmiała, że Wa są także


Скачать книгу