Powiedział mi wróżbita. Lądowe podróże po Dalekim Wschodzie. Tiziano Terzani

Читать онлайн книгу.

Powiedział mi wróżbita. Lądowe podróże po Dalekim Wschodzie - Tiziano Terzani


Скачать книгу
i ze zdziwieniem stwierdziłem, iż niektórzy z nich zajmują się interesującymi mnie kwestiami.

      Jeden z etnologów przedstawił referat na temat odżywania praktyk taoistycznych w chińskiej prowincji Fukien. Opowiadał, jak pewnej nocy przy pełni księżyca był świadkiem ceremonii, podczas której mężczyzna obwiązany sznurami nagle zerwał się jak strzała i pomknął przez pola ryżowe, a za nim pognali wszyscy mieszkańcy wioski, łącznie z lokalnym sekretarzem komunistycznym.

      Przypominało to opowieści Alexandry David-Néel o Tybecie z lat trzydziestych, tyle że tu chodziło o rok 1993 oraz Chiny, a narratorem był naukowiec, którego trudno było podejrzewać o przesadę.

      Było coś takiego w powietrzu, co mi mówiło, że podjąłem słuszną decyzję.

      ROZDZIAŁ SIÓDMY

      Marzenia mnicha

      Czy istnieje coś takiego jak przypadek? Zaczynałem dochodzić do wniosku, że wiele z tego, co przypisuje się trafowi, jest w istocie naszym własnym dziełem: wystarczy, że spojrzymy na świat przez inne okulary, a zaczynamy dostrzegać rzeczy wcześniej niezauważane, a więc i uznawane za nieistniejące. Przypadek to w istocie my sami.

      Pod koniec lutego dalajlama odwiedził Bangkok z przelotną wizytą. Podczas kilku godzin spędzonych w mieście wystąpił na konferencji prasowej w Klubie Korespondentów Zagranicznych na dwudziestym pierwszym piętrze hotelu Dusit Thani. Przed tłumem dziennikarzy, których nigdy dotąd nie zgromadziło się tylu w tej sali, domagał się zwolnienia Aung San Suu Kyi, więzionej bohaterki birmańskiego ruchu demokratycznego. Mówił o dobru, miłości, czystości serca i pokoju.

      Jego wystąpienie rozczarowało mnie i niczego w tym nie zmienił fakt, że kiedy opuszczał pomieszczenie, z tym swoim łagodnym uśmiechem zatrzymał się przede mną, jak gdybyśmy się znali. Złożył ręce na wysokości piersi, a gdy odpowiedziałem w ten sam sposób, chwycił mnie za przeguby i potrząsnął nimi, wyrażając w ten sposób swe najgorętsze życzenia i swego rodzaju błogosławieństwo.

      – Zawsze jest taki przyziemny, taki prosty? – spytałem jednego z towarzyszących mu mnichów. – Mówił jak wiejski ksiądz.

      Mnich podobnie jak inni nosił piękny purpurowy habit z czerwonymi i żółtymi lamowaniami, miał jednak bladą twarz człowieka z Zachodu i małe okulary krótkowidza. Przez cały czas obserwowałem go, jak nieruchomy, z pogodnym uśmiechem, wręcz chłonął słowa dalajlamy, jak gdyby objawiały największą prawdę i największe piękno.

      Uśmiech nie schodził mu z ust, gdy odpowiedział:

      – Wielkość potrafi przejawiać się prosto. Na tym polega wielkość dalajlamy.

      Mówił nienagannie po angielsku, ale jego wymowa nie była anglosaska.

      – Nie, nie, jestem Włochem.

      – Włochem? To tak jak ja!

      I nie było to przypadkowe spotkanie: właśnie jego poszukiwałem. Nazywał się Stefano Brunori, miał pięćdziesiąt lat, urodził się we Florencji, był dziennikarzem, ale przed dwudziestu laty został tybetańskim mnichem o imieniu Gelong Karma Chang Choub. Zbyt wiele zbiegów okoliczności, aby mógł to być przypadek! Generalnie żył w klasztorze w Katmandu, ale jego nauczyciele – nagle mnie uderzyło, jak dobrze mieć nauczycieli; ja ich nie miałem już od wielu lat – pozwolili mu na wyjazd do Tajlandii. Potrzebował kuracji gastrologicznej po zbyt ostrej diecie klasztornej. Zaraz obok naszego domu znajdował się szpital, gdzie można było przeprowadzić wszystkie badania i w ten sposób Gelong Karma Chang Choub zamieszkał w Żółwim Pałacu.

      Spędziliśmy razem trzy dni, rozmawiając od rana do wieczora. W naszym życiu tak wiele było podobieństw, że każdy z nas bez słowa – jako że było to aż nazbyt oczywiste – mógł w drugim zobaczyć samego siebie. W tej delikatnej grze zwierciadeł łatwo się było zaprzyjaźnić, a także i poznać odrobinę lepiej.

      Obaj opuściliśmy Florencję, podróżowaliśmy po świecie, w tym samym – 1971 – roku przybyliśmy do Azji. Ja przyjechałem z Angelą, dwiema walizkami, dwojgiem dzieci i bez żadnej pracy, ale z gorącym postanowieniem, że zostanę dziennikarzem. Jemu także towarzyszyła żona nie-Azjatka, nie miał dzieci, a jeśli chodzi o pracę, to przeżywał właśnie kryzys. Bardziej był "w drodze", jak mówi się o tych, którzy po prostu tylko jadą z Europy do Azji, licząc na łut szczęścia, jeśli chodzi o transport. Ludzie tacy najczęściej lądują w jakiejś hinduskiej aśramie, na plaży w Goa czy na Bali bądź też z zapaleniem wątroby w jakimś szpitalu Armii Zbawienia. Changa Chouba droga zawiodła do Nepalu. W Katmandu, mówił, coś się w nim zmieniło. Rozstał się z żoną, wstąpił jako nowicjusz do klasztoru tybetańskiego i po jakimś czasie przyjął święcenia z rąk samego dalajlamy.

      Poczuł się tak, jakby zdjęto z jego barków brzemię życia. Nic nie posiadał, rytm jego życiu narzucał rytuał klasztorny, wszystkie decyzje podejmowali za niego nauczyciele. To oni postanawiali, czy może się uczyć innej metody medytacji, czy matka może do niego przybyć w odwiedziny. Rok wcześniej dali mu pozwolenie i pieniądze, aby spędził zimę w klasztorze w Penang.

      Szybko rozmowa zeszła na wróżbitę z Hongkongu. Fakt, że poważnie potraktowałem przestrogę i postanowiłem nie latać przez rok, zmniejszył jakoś różnicę między naszymi egzystencjami. Podobnie jak on wstąpiłem w świat idei niewiele mających wspólnego z Florencją. Także ja podążyłem drogą Azji, więc poczuł chyba, że rozumiem go odrobinę lepiej.

      Oczywiście, powiedział, mnisi o wielkiej sile medytacyjnej potrafią widzieć przyszłość, ale nie to jest celem medytacji. Nie lubią dzielić się swą wiedzą, gdyż nie chcą się upodobnić do jarmarcznych kuglarzy. Prawdziwi oświeceni, jak Budda czy Chrystus, nie chcieli robić cudów dla przekonania niedowiarków. Mieli, oczywiście, po temu możliwość, ale korzystali z niej tylko wtedy, gdy było to absolutnie konieczne.

      Zawsze lubiłem opowieść o Buddzie, który przybył nad rzekę, a kiedy ludzie prosili go, aby przeszedł po wodzie, wskazał na łódkę i powiedział: "Jest prostszy sposób".

      Tybetańscy mnisi dysponują różnymi specjalnymi mocami. Dalajlama ma osobistą wyrocznię, która pozwala mu przewidywać przyszłość i podejmować decyzje. W poprzednim wcieleniu, w 1959 roku, gdy wojska maoistowskie zajmowały Lhasę, to ona powiedziała dalajlamie, kiedy i w jakim kierunku uciekać. Udało się. Podobno wyrocznia ta jest przekonana, że Chińczycy niedługo utracą władzę nad Tybetem i kraj odzyska niepodległość.

      Chang Choub z niejakim rozbawieniem opowiadał o swoim życiu mnicha. Wydawało się, że na wszystko spogląda jakby z zewnątrz, z ironią florentyńczyka mówiącego o takiej osobie jak on: człowieku Zachodu, który zostaje tybetańskim mnichem, anomalii, sprzeczności samej w sobie. Pierwsze lata, mówił, były bardzo trudne. Osłabiony przez dietę i zimno, często podupadał na zdrowiu. Jedną z rzeczy, do których nie mógł przywyknąć, a która właściwie z upływem czasu stawała się coraz bardziej nieznośna, był dźwięk długich rogów budzący mnichów o trzeciej.

      – Gdyby to był jakiś Beethoven, Bach, wstawałoby się z ochotą, ale to jednostajne buuu… buuu… każdego dnia ten sam ton, dzień po dniu, buuu… buuu… wystawiało na ciężką próbę moje ciężko wywalczone oderwanie się od świata. – Te słowa były niemal pełne gniewu.

      Nawet kiedy mówił o religijnych aspektach swojego wyboru, robił to jakby z pewnym dystansem. "Budda kazał kwestionować wszystko, łącznie z nauczycielami i nim samym". Wydawało się, że w ten sposób stara się uzasadnić jakąś wielką niepewność, która w nim tkwiła nawet po tylu latach. Dziwnie brzmiały wypowiedzi o nauczycielach, z którymi miał do czynienia. O innym powiedział: "Jest, rzecz jasna, bardzo zaawansowany, ma za sobą ponad dwieście lat medytacji". O jednym, którego dopiero miał poznać, wyraził się: "Ma dopiero dziewięć lat, ale w poprzednim życiu był jednym z największych; być może to już ostatnie jego wcielenie".

      Wiele czasu spędziłem


Скачать книгу