Bakakaj i inne opowiadania. Witold Gombrowicz

Читать онлайн книгу.

Bakakaj i inne opowiadania - Witold  Gombrowicz


Скачать книгу
tym, by nie wpuścić go do domu. Potem przyjmowany jest niechętnie, ze źle maskowanym gniewem, z obawą – a któż to się boi, któż gniewa na widok sędziego śledczego? Tai się coś przed nim i ukrywa – a wreszcie okazuje się, że to, co się ukrywało, to… trup, zmarły wskutek uduszenia w pokoju na górze. Brzydko! Kiedy zaś trup wyszedł na jaw, wszelkimi sposobami usiłuje się zmuszać do klękania i do całowania rąk, pod pozorem, że nieboszczyk umarł śmiercią naturalną!

      Kto by zaś nazwał tę koncepcję niedorzeczną, śmieszną nawet (bo przecież, szczerze mówiąc, jakże można tak grubo naciągać), ten niech nie zapomina, że przed chwilą w złości rozdeptałem kołnierzyk – poczytalność moja była zmniejszona, świadomość przyćmiona wskutek doznanej urazy, jasne więc, że nie mogłem być w pełni odpowiedzialny za moje wybryki.

      Powiedziałem, patrząc przed siebie, z powagą:

      – Coś tu nie jest w porządku.

      I jąłem z całą bystrością łączyć łańcuch faktów, tworzyć sylogizmy, wysnuwać nici i szukać poszlak. Lecz wkrótce, znużony jałowością tego zajęcia, usnąłem. Tak, tak… Majestat śmierci jest ze wszech miar godzien szacunku i nikt nie powie, abym nie oddał mu należnych honorów – lecz nie każda śmierć jest jednakowo majestatyczna i, przed wyjaśnieniem tej okoliczności, nie byłbym na ich miejscu tak pewny siebie, tym bardziej że sprawa jest ciemna, zawikłana i wątpliwa, hm… hm… jak o tym świadczą wszystkie poszlaki.

      Nazajutrz rano, pijąc w łóżku kawę, zauważyłem, że lokajczyk, który palił w piecu, chłopak krępy, senny, zerka na mnie od czasu do czasu ze słabym przebłyskiem ciekawości. Zapewne wiedział, kim jestem – zagadnąłem go tedy:

      – A to wasz pan umarł?

      – A umarł.

      – A ilu was tu jest służby?

      – Jest Szczepan i kucharz, proszę pana sędziego. Beze mnie. A ze mną to trzech.

      – Pan umarł w pokoju na piętrze?

      – Pewnie, że na piętrze – rzekł obojętnie, podsycając ogień i wydymając mięsiste policzki.

      – A wy gdzie śpicie?

      Przestał dmuchać i spojrzał – a spojrzał już bystrzej.

      – Szczepan śpi z kucharzem przy kuchni, a ja sam w kredensie.

      – To znaczy, że stamtąd, gdzie sypiają Szczepan i kucharz, nie ma innego przejścia do pokoi, jak tylko przez kredens? – zapytałem dalej od niechcenia.

      – Nie ma innego – odpowiedział i spojrzał już zupełnie bystro.

      – A pani gdzie sypia?

      – Pani dawniej z panem – a tera to obok pana, w drugim pokoju.

      – Odkąd pan umarł?

      – A nie, dawniej się przeniosła, będzie już z tydzień.

      – A nie wiesz, czemu pani przeniosła się od pana?

      – Abo ja wiem…

      Zadałem jeszcze jedno pytanie:

      – A gdzie sypia młody pan?

      – Na dole, obok stołowego.

      Wstałem, ubrałem się starannie. Hm… hm… A więc, jeśli się nie mylę, jedna więcej dająca do myślenia poszlaka – ciekawy szczegół. Bądź co bądź zastanawiające, dlaczego żona na tydzień przed śmiercią męża opuszcza wspólną sypialnię. Czyżby bała się zarażenia chorobą sercową? To, co najmniej, byłby strach przesadny. Tylko żadnych przedwczesnych wniosków, żadnych zbyt pośpiesznych posunięć – i zeszedłem do jadalni. Wdowa stała pod oknem – z rękami splecionymi wpatrywała się w kubek od kawy – szeptała coś monotonnie, żarliwie potrząsając głową, z mokrą w rękach chusteczką od nosa. Kiedy zbliżyłem się, ruszyła nagle naokoło stołu w przeciwną stronę, wciąż szeptając, machając ręką, jak niespełna rozumu – wszelako ja odzyskałem już utraconą wczoraj równowagę i stanąwszy z boku czekałem cierpliwie, póki wreszcie mnie nie zauważyła.

      – A, żegnam, żegnam pana – rzekła bezmyślnie, widząc moje ukłony – bardzo było miło…

      – Przepraszam – szepnąłem – ja… ja… nie odjeżdżam jeszcze, chciałbym jeszcze trochę pobyć…

      – A, to pan – powiedziała. Przebąknęła coś o eksportacji, zaszczycając mnie nawet bladym pytaniem – czy zostanę na pogrzebie?

      – Łaska to wielka – odparłem pobożnie. – Któż mógłby odmówić ostatniej posługi? Czy wolno mi będzie jeszcze raz odwiedzić zwłoki? – Bez odpowiedzi i nie oglądając się, czy idę za nią, wstąpiła na skrzypiące schody.

      Po krótkiej modlitwie wstałem i jakby dumając nad zagadką życia i śmierci, popatrzyłem wokoło. – To dziwne! – rzekłem do siebie – to ciekawe! Sądząc z pozorów, ten człowiek bez wątpienia umarł śmiercią naturalną. Wprawdzie twarz ma obrzękłą, siną jak u uduszonego, lecz nigdzie żadnych absolutnie śladów gwałtu, ani na ciele, ani też w pokoju – naprawdę zdawać by się mogło, że zmarł spokojnie w ataku sercowym. Pomimo to jednak – zbliżyłem się nagle do łóżka i dotknąłem palcem szyi.

      Nieznaczny ten ruch podziałał na wdowę piorunująco. Podskoczyła.

      – Co pan? – zawołała. – Co pan? Co pan?…

      – Niechże się biedna pani tak nie denerwuje – odparłem i już bez dalszych ceremonii rozpatrzyłem szczegółowo szyję trupa, oraz cały pokój. Ceremonie są dobre do czasu! Niedaleko byśmy zajechali, gdyby ceremonialność przeszkadzała w dokonaniu szczegółowej inspekcji, gdy zajdzie potrzeba. Niestety! – wciąż żadnych literalnie śladów, ani na ciele, ani na komodzie, ani za szafą, ani na dywaniku przed łóżkiem. Jedyną rzeczą, godną uwagi, był olbrzymi, zdechły karaluch. Natomiast ukazał się pewien ślad na twarzy wdowy – stała nieruchomo, patrząc na moje czynności z wyrazem mętnego przerażenia.

      Zapytałem tedy możliwie oględnie: – Dlaczego pani przed tygodniem przeniosła się do pokoiku córki?

      – Ja? Dlaczego? Ja? Dlaczego ja się przeniosłam? Skąd pan… Syn mnie namówił… Żeby więcej powietrza. Mąż dusił się w nocy… Ale co pan?… Właściwie co pan?… Czego pan?…

      – Proszę wybaczyć… Przykro mi – ale… – resztę zaś dopowiedziałem wymownym milczeniem.

      Przejawiła pewne zrozumienie – jakby uprzytomniła sobie naraz urzędowy charakter tego, z kim mówiła.

      – Ale przecież… Jak to? Przecież – przecież pan chyba… pan nic nie dostrzegł?

      W pytaniu tym dźwięczał wyraźny strach. Chrząknąłem za całą odpowiedź. – Jakkolwiek bądź – rzekłem sucho – chciałbym prosić – pani wspominała zdaje się coś o eksportacji… Otóż muszę prosić, by ciało zostawiono tutaj jeszcze do jutra rana.

      – Ignaś! – wykrzyknęła.

      – Właśnie! – odparłem.

      – Ignaś! Jak to? Niepodobieństwo, niemożliwe – rzekła, patrząc tępo na zwłoki. – Ignaś!

      I – ciekawe! – nagle urwała w pół słowa, zesztywniała, zmiażdżyła mnie wzrokiem, po czym do głębi obrażona opuściła pokój. Pytam – o cóż tu się obrażać? Czy śmierć nienaturalna męża stanowi obrazę dla żony, jeśli nie maczała w tym palców? Cóż to obraźliwego – śmierć nienaturalna? Obraźliwa może dla zabójcy, ale chyba nigdy dla trupa lub dla krewnych jego? Lecz miałem na razie coś pilniejszego do roboty niż tym podobne retoryczne pytania. Pozostawiony sam na sam z trupem, jeszcze raz zabrałem się do drobiazgowych badań – w miarę jednak jak je


Скачать книгу