Ferdydurke. Witold Gombrowicz

Читать онлайн книгу.

Ferdydurke - Witold  Gombrowicz


Скачать книгу
niedojrzałości, uczniów, pensjonarek, obywateli ziemskich i wiejskich, ciotek kulturalnych, publicystów i felietonistów, wizja podejrzanego, mętnego półświatka, który gdzieś tam czai się na ciebie i powoli obrasta cię zielenią jak pnącze, liany i inne rośliny w Afryce. Ani na chwilę nie mogłem zapomnieć o niedoświatku ludzi niedoludzkich – i bojąc się panicznie, brzydząc się okropnie, wzdrygając się na samo wyobrażenie jego bagnistej zieleni, nie umiałem jednak się oderwać, byłem zafascynowany jak ptaszę widokiem węża. Jakby demon jakiś kusił mię do niedojrzałości! Jakbym w kontrnaturze sprzyjał niższej sferze i kochał – za to, że przytrzymuje mnie u siebie chłystkiem. Nie mogłem ani przez jedną sekundę mówić mądrze, chociażby na tyle, na ile zdobyć się potrafię, ponieważ wiedziałem, że gdzieś tam na prowincji pewien lekarz ma mnie za głupiego i oczekuje ode mnie jeno głupstwa; i wcale nie mogłem zachowywać się przyzwoicie i poważnie w towarzystwie, gdyż wiedziałem, że niektóre pensjonarki oczekują ode mnie samych nieprzyzwoitości. Zaprawdę, w świecie ducha odbywa się gwałt permanentny, nie jesteśmy samoistni, jesteśmy tylko funkcją innych ludzi, musimy być takimi, jakimi nas widzą, a już moją osobistą klęską było, że z jakąś niezdrową rozkoszą uzależniałem się najchętniej od niedorostków, wyrostków, podlotków oraz ciotek kulturalnych. A, ciągle, ciągle mieć na karku ciotkę – być naiwnym dlatego, iż ktoś naiwny sądzi, że jesteś naiwny – być głupim dlatego, że głupi ma cię za głupiego – być zielonym dlatego, że ktoś niedojrzały zanurza cię i kąpie we własnej zieleni – a, toż można by oszaleć, gdyby nie słówko „a”, które jakoś żyć pozwala! Ocierać się o ten świat wyższy i dorosły i nie móc dostać się do niego, być o krok od dystynkcji, elegancji, rozumu, powagi, od sądów dojrzałych, od wzajemnego uznania, hierarchii, wartości i jeno przez szybę lizać te cukierki, nie mieć dojścia do tych spraw, być dodatkowym. Obcować z dorosłymi i wciąż, jak w szesnastu latach, mieć wrażenie, że się jedynie udaje dorosłego? Udawać pisarza i literata, parodiować styl literacki i dojrzałe, wyszukane zwroty? Przystępować, jako artysta, do bezlitosnej rozgrywki publicznej o własne „ja” sprzyjając podziemnie swym wrogom?

      O tak, na samym wstępie życia publicznego otrzymałem święcenia półświetne, zostałem hojnie namaszczony niższą sferą. A co jeszcze bardziej komplikowało sprawę, to że mój towarzyski sposób bycia również pozostawiał wiele do życzenia i był zupełnie mętny, marny, zamazany i bezbronny wobec półświetnych światowców. Jakaś nieumiejętność, zrodzona z przekory, a może z obawy, nie pozwalała mi zgrać się w żadnej dojrzałości, i nieraz bywało, żem ze strachu po prostu szczypnął tę osobę, która do mego ducha pochlebnie z duchem swym występowała. Jakże zazdrościłem owym literatom wysublimowanym już w kolebce i widać predestynowanym do wyższości, których Dusza funkcjonowała nieustannie wzwyż, jakby szydłem łechtana w sam tyłek – pisarzom poważnym, których Dusza brała się na serio i którzy z wrodzoną łatwością, w wielkiej męce twórczej, operowali w zakresie pojęć do tyla górnych, chmurnych i raz na zawsze uświęconych, że sam Bóg był im nieomal czymś pospolitym i mało szlachetnym. Dlaczegóż nie każdemu dozwolono napisać jeszcze jedną powieść o miłości albo w ciężkich bólach rozdrapać jakąś społeczną bolączkę i zostać Bojownikiem sprawy uciśnionych? Albo wiersze pisać i Poetą stać się i wierzyć „w świetlaną przyszłość poezji”? Utalentowanym być i duchem swym karmić i podnosić szerokie rzesze duchów nieutalentowanych? A, cóż za przyjemność dręczyć się i męczyć, poświęcać i spalać w ofierze, lecz zawsze w zakresie wyższym, w kategoriach tak wysublimowanych, tak – dorosłych. Satysfakcja własna oraz cudza satysfakcja – wyżywać się za pośrednictwem tysiącletnich instytucji kulturalnych tak pewnie, jakby się złożyło swoją sumkę w PKO. Lecz ja byłem, niestety, chłystek i chłystkowatość była jedyną moją instytucją kulturalną. Podwójnie przyłapany i ograniczony – raz własną przeszłością dziecinną, o której nie mogłem zapomnieć – drugi raz dzieciństwem wyobrażeń ludzkich o mnie, tą karykaturą, jaką się zapadałem w ich duszach – melancholijny niewolnik zieleni, ot, owad w gąszczu głębokim i gęstym.

      Nie tylko przykra, lecz i groźna sytuacja. Albowiem Dojrzali niczym się tak nie brzydzą jak niedojrzałością i nic nie jest im bardziej nienawistne. Zniosą oni łatwo wszelkie burzycielstwo najzażartsze, byleby odbywało się w ramach dojrzałości, nie straszny im rewolucjonista, który jeden dojrzały ideał zwalcza drugim dojrzałym ideałem i na przykład Monarchię burzy gwoli Republice lub też, na odwrót, Republikę Monarchią napocznie i pożre. Owszem, z przyjemnością widzą, jak ruch się robi w dojrzałym, wysublimowanym interesie. Lecz jeśli u kogo zwęszą niedojrzałość, jeśli chłystka i smarkacza zwęszą, wówczas rzucą się na niego, zadziobią jak łabędzie kaczkę – sarkazmem, ironią, kpiną zakatrupią, nie dozwolą, by kalał im gniazdo podrzutek ze świata, którego dawno się wyparli. Więc na czym się to skończy? Dokąd zajdę na tej drodze? Na jakim tle (myślałem) powstało u mnie to niewolnictwo niedokształtowania, to zapamiętanie w zieleni – czy dlatego, żem pochodził z kraju szczególnie obfitującego w istoty niewyrobione, poślednie, przejściowe, gdzie na nikim żaden kołnierzyk nie leży, gdzie nie tyle Smęt i Dola, ile Niezguła z Niedojdą po polach snują się i jęczą? A może dlatego, iż żyłem w epoce, która co pięć minut zdobywa się na nowe hasła i grymasy i konwulsyjnie wykrzywia oblicze swe, jak tylko może – w epoce przejściowej?… Świt blady sączył się przez uchylone story, mnie zaś, gdym tak sumował bilans mego życia, rumieniec oblewał i podrzucał nieprzyzwoity śmieszek w prześcieradłach – i wybuchałem bezsilnym zwierzęcym śmiechem, mechanicznym, nożnym jak podłechtywany w piętę, jakby to nie twarz, ale noga moja chichotała. Należało co prędzej skończyć z tym, zerwać z dzieciństwem, powziąć decyzję i zacząć od nowa – należało począć coś! Zapomnieć, na koniec, zapomnieć o pensjonarkach! Zerwać z ukochaniem ciotek kulturalnych i wieśniaczek, zapomnieć o drobnych, drastycznych urzędnikach, zapomnieć o nodze i własnej haniebnej przeszłości, wzgardzić smarkaczem i chłystkiem – skonsolidować się twardo na gruncie dorosłym, ach, przyjąć, na koniec, tę postawę skrajnie arystokratyczną, wzgardzić, wzgardzić! Nie, jak dotąd było, żem niedojrzałością pobudzał, nęcił i przywabiał niedojrzałość innych, lecz – przeciwnie – dojrzałość wydobyć z siebie, dojrzałością pobudzić ich do dojrzałości, duszą przemówić do duszy! Duszą? Lecz czy wolno zapomnieć o nodze? Duszą? A noga gdzie? Czy wolno zapomnieć o nogach ciotek kulturalnych? A dalej – co będzie, jeśli mimo wszystko nie uda się przezwyciężyć pączkującej zewsząd, pulsującej, rosnącej zieleni (a na pewno prawie nie uda się), co będzie, jeśli ja do nich wystąpię dojrzale, a oni mnie po staremu ujmą niedojrzale, jeśli ja do nich z mądrością, a oni z głupotą? Nie, nie, w takim razie wolę pierwszy zacząć niedojrzale, nie chcę narażać mądrości mej na ich głupotę, wolę głupotę przeciw nim wystawić! A zresztą nie chcę, nie chcę, wolę z nimi, kocham, kocham te pączki, te kiełki, te krzaczki zielone, o! – uczułem, że znów mnie przyłapują, chwytają w miłosne objęcia, ponownie zaniosłem się śmiechem mechanicznym, nożnym i zaśpiewałem nieprzyzwoitą piosenkę:

      W Skolimowie, willi Faramuszce,

      W pokoiku bony, panny Mici,

      Byli skryci w szafie dwaj bandyci

      …gdy nagle w ustach zrobiło mi się gorzko, w gardle zaschło – spostrzegłem, że nie jestem sam. Był ktoś oprócz mnie w kącie, koło pieca, gdzie światło jeszcze nie dotarło – drugi człowiek był w pokoju.

      Jednakże drzwi były zamknięte na klucz. Zatem nie człowiek, tylko zjawa. Zjawa? Diabeł? Strach? Nieboszczyk? Naraz poczułem, że nie nieboszczyk, ale żywy człowiek, i momentalnie zjeżyłem się cały – poczułem człowieka jak pies psa. I znowu w ustach susza, bicie serca, zatamowanie oddechu – to ja sam stałem pod piecem. Tym razem nie był to sen – naprawdę pod piecem stał sobowtór. Spostrzegłem jednak, że boi się jeszcze bardziej ode mnie; stał z głową pochyloną, ze wzrokiem opuszczonym, z rękami wzdłuż boków – lęk jego dodał mi odwagi. Ukradkiem spod kołdry patrzyłem


Скачать книгу