Królestwo. Szczepan Twardoch

Читать онлайн книгу.

Królestwo - Szczepan Twardoch


Скачать книгу
wygląda duże getto, pustynia gruzu ze sterczącym pośrodku niej spalonym kościołem Świętego Augustyna, nic nie zostało z dzielnicy północnej, spod gruzu nie widać prawie zarysów ulic, nie ma śladu po tym, gdzie była Dzielna, a gdzie Karmelicka, a to był przecież mój świat, tym bardziej mój, im bardziej uciekłam z niego do kamienicy przy Piusa, czy to czyni mnie złą, kiepską Żydówką, że bardziej przeraża mnie wysadzony Dworzec Główny niż miasto starte z powierzchni ziemi w sensie bynajmniej nie przenośnym, lecz dosłownie, miasto, którego mieszkańców Niemcy zawieźli do Treblinek i tam wszystkich tak po prostu zabili, tak zwyczajnie?

      Czy ja w ogóle jestem Żydówką? Dla Niemców jestem, ale czy mam im pozwolić decydować o tym, kim jestem?

      Kim jestem? Co mnie łączy z Izraelem, z żydowskością? Krew, jeśli krew, to czyja?

      Kiedy się nad tym zastanawiam, wtedy czy wteraz, zawsze?

      Zauważam ruch na drodze. Z dachu mam niezłą widoczność i zauważam szparki światła, zauważyłam, i słyszę hałas, usłyszałam, w Jerozolimskie z Towarowej skręciła, skręca ciężarówka, od razu słyszę, że półgąsienicowa, gąsienice zamiast tylnych kół hałasują o wiele głośniej niż gumowe opony.

      Wycofuję się jak najostrożniej. I tak już czas na mnie, bo dnieje, a ja jestem nocnym potworem, ze świtem tracę swoją moc. Wracam na dach kamienicy przy Nowogrodzkiej i zsuwam się w dół, zamykam za sobą klapę i z pistoletem w garści jak najciszej schodzę klatką schodową, aż docieram na parter.

      Do naszej kryjówki na Politechnice wracam, klucząc, trzymam się raczej ruin niż ulic, wracam pospiesznie. Mam wrażenie, że ktoś mnie śledzi, więc kluczę dalej, zmieniam kierunki, zacieram ślady i w końcu wydaje mi się, że jeśli ktoś mnie śledził, to zdołałam mu uciec, więc wracam do naszej kryjówki.

      Jestem dziwnie uspokojona przerażeniem, które odczułam na widok ruin dworca. Jakbym dowiedziała się, że wciąż żyję i jestem człowiekiem. Skoro coś może mnie jeszcze poruszyć po tym wszystkim, co widziałam. Szczura nie porusza widok ruin, ruiny są jego ojczyzną, nocne potwory w ruinach się kochają, skoro przeraziły mnie ruiny dworca, to znaczy, że jestem człowiekiem. Po tym wszystkim, co widziałam.

      Po nagich, dziecięcych trupkach leżących na chodniku, trupkach, które przekraczałam, przekraczam, jakbym przekraczała kałużę, jak każdy przekraczał je, póki nie zabrał ich wóz Pinkierta albo Wittenberga.

      Przekraczałam dziecięce trupki, a wraz ze mną przekraczało je moje jałowe łono, które nigdy nie wydało na świat dziecka i które dziecka nigdy na świat nie wyda, i dlatego nie byłam dość dobra dla Jakuba, który musiał sprowadzić na ten świat dzieci, bo miał się za zbyt ważnego, zbyt wielkiego, zbyt pięknego, zbyt walecznego i zbyt wspaniałego, by świat mógł się obyć bez owocu jego lędźwi, bez krwi z jego krwi, bez zlepku jego nasienia.

      Nie byłam dlań dość dobra, a teraz jestem wszystkim, co mu zostało, a z krwi, z jego krwi cóż zostało?

      Ciągnę za stalową linkę, unoszę szafę na tyle, żeby wejść, przeciskam się, opuszczam szafę, uzbrajam moją pułapkę z sowieckim granatem.

      Przyklękam przy nim. Dotykam szyi. Jest puls. Żyje. Oddycha.

      – Jakub? – pytam, zapytałam bardzo cicho. – Jakub, to ja. Mam dla ciebie buty. I jedzenie.

      Nie odpowiada.

      – Jakub? – pytam dalej.

      Budzi się nagle.

      – Ktoś tu był. Kogoś widziałem. Ktoś tu był – wyrzuca z siebie, po czym z powrotem zapada się w ciemność.

      Co się dzieje w jego głowie teraz, co się działo? Co on jeszcze wie, czego dotyka świadomością, co rozumie? Czasem ktoś przychodzi do niego w odwiedziny, tak, szczególnie kiedy rośnie mu gorączka. Wtedy odwiedzają go stary Kaplica, Pantaleon, Munja Weber, doktor Radziwiłek, wszyscy starzy towarzysze ze starego świata, którego już nie ma.

      Kładę na podłogę ściągnięte z martwego powstańca saperki. Nakrywam Jakuba nowym, zdobycznym kocem. Za oknem już prawie dzień, mimo to postanawiam rozpalić ogień. Dym pójdzie na korytarz. Użyję najsuchszych, specjalnie na takie dzienne palenie przygotowanych szczapek, wystrugałam je z biurka, przy którym kiedyś siedział sobie jakiś profesor, ale już siedział nie będzie.

      Po chwili już się pali, paliło. Sięgam po pustą puszkę po konserwie, odrywam od niej wieczko, kładę na kawałku drewna, znajduję gwóźdź i gęsto to wieczko dziurawię, uderzając w gwóźdź drewnianym polanem, aby nie hałasować za bardzo.

      W ten sposób robię tarkę. Rozdarta przez ostrze gwoździa blacha posłuży jako jej oczka. Wyciągam dwa kartofle zza pazuchy, jeden odkładam na później, a drugi obieram najcieniej, jak się da, i trę go na tej tarce, po czym trę na niej również połowę suchego chleba, starłam, oczyszczając go wpierw ze starej, zmarzniętej pleśni. Doprawiam, doprawiłam solą. Na piecyku stawiam niewielką patelnię, którą zabrałam ze sobą jeszcze z mieszkania tej kurwy, u której się kryliśmy, wysmarowuję ją skórką ze słoniny i widzę, że udało się jeszcze trochę tłuszczu z niej wytopić. Smażę więc jeden spory placek, z tej kartoflano-chlebowej brei. Rozlatuje się, ale jest. Mam też czajnik, a skoro znalazłam trochę starej, ale prawdziwej kawy, nie ersatzu, to gotuję w tym imbryku kawę, słodzę sacharyną i rozlewam do dwóch blaszanych kubków. Nie jest mocna, a jej słodycz ma gorzko-metaliczny posmak sacharyny, ale jest.

      Potem siadam przy Jakubie, odwracam go ku sobie prawie przemocą, podnoszę trochę i karmię, karmiłam go, podczas kiedy on tak na wpół siedzi, siedział, a na wpół leży i patrzy na mnie oczami pełnymi nienawiści. Podaję mu rozlatujące się w palcach strzępy placka do ust, kawałek po kawałku, a on je powoli żuje i przełyka. Wkładam mu w dłonie kubek z kawą. Pije. Ja piję swoją. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz piłam prawdziwą kawę. Zjadam dwa ostatnie kawałki placka. Smakują słodkawo, ale są dobre, mączno-kartoflane, chociaż słodkie, i są też wyczuwalnie tłuste, były. Oblizuję palce. Wypijam resztkę kawy.

      – Musisz założyć te buty, Jakub. Gdybyśmy musieli szybko uciekać, musisz mieć je na nogach – mówię, ponownie pokazując Jakubowi saperki, powiedziałam.

      Patrzy na mnie, długo, prawie nie mrugając oczami. Jakub Szapiro, uciekać, jak to brzmi, jak to wspaniale brzmi.

      Czy więc należę już do tych, co od zawsze życzyli mu klęski? Co nienawidzili go, bo wyrósł za duży jak na Żyda, bo pozwalał sobie na więcej, niż Żyd mógł sobie pozwalać, bo nie spuszczał wzroku przed nikim, bo mieszkał, gdzie mu się tylko podobało, jadał, gdzie mu się podobało, i robił, co mu się podobało, chodził po ulicach, po których nie powinien był chodzić, a jeśli już, to przynajmniej z opuszczoną głową, z pokornym wzrokiem, a on nie był pokorny i po każdej, żydowskiej czy chrześcijańskiej ulicy chodził wypełniony pańską, a jednocześnie bandycką pychą.

      Byli też tacy, którzy nienawidzili go, bo kogoś zabił, upokorzył albo uczynił nędzarzem, ale to był margines, bo Jakub był, owszem, złym, skłonnym do przemocy człowiekiem, ale sam się w tym jakoś powściągał, poruszał się zwykle w granicach tego, co uznawał sam za sprawiedliwe, wewnątrz własnych reguł.

      Więcej zawsze było więc tych pierwszych.

      A ja, czy zaczęłam go nienawidzić, jak oni?

      Bo przecież byłam przy nim zawsze. Byłam przy nim, gdy był nikim, byłam przy nim, kiedy był na szczycie i odwrócił się ode mnie, byłam przy nim, chociaż mnie porzucił, bo pochodziłam z tego samego świata co on i nie pasowałam już do jego pięknego, nowego życia, do garniturów, samochodów i zegarków. Porzucił mnie, bo byłam taka jak on, wyrosłam z brudu i nędzy, wyrosłam w górę i nie dałam się zabić ani zgnieść, nie


Скачать книгу