Pożeracz Słońc. Christopher Ruocchio
Читать онлайн книгу.do głowy, ani walczący ludzie. Myślę o Gibsonie, zgarbionym i krwawiącym, który jednak nie musi się wstydzić niczego.
Ojciec patrzył na to wszystko bez słowa. Kiedy sir Felix wrócił i zajął miejsce obok niego, wciąż z biczem w ręku, archon Prefektury Meidui powiedział:
– Zabierzcie go. – A potem, zwracając się do logothetów i dworskich sekretarzy, dodał: – Wracać do pracy! Wszyscy!
– Dlaczego to zrobiłeś? – Wyrwałem się wreszcie strażnikom, którzy mnie trzymali, rąbnąwszy jednego łokciem w nos.
Poniżej podium tłum przepływał powoli do zamku, milczący po tym, co widział. Choć widok krwi na Kolosso sprawiał im tyle radości, to cała wesołość i zachwyt mijały, gdy ofiarą był jeden z nich.
– Ponieważ, Hadrianie – odparł cicho ojciec, a jego głosu nie wzmacniały już urządzenia nagłaśniające placu – to nie mogłeś być ty.
Zamarłem zdumiony. Zdumiony nie tyle okrucieństwem tego wyznania, ile faktem, że ojciec znów użył mego imienia. Gestem ponownie przywołał sir Felixa, wznosząc przed sobą dłonie jak do modlitwy. Tego dnia miał na palcach komplet pierścieni. Po trzy na każdej dłoni, wszystkie z dużymi, bogato oprawionymi kamieniami, rubinami, granatami i karneolami, a każdy z nich był symbolem pełnionej przezeń funkcji bądź władzy. Nie zauważyłem ślubnej obrączki. Nigdy zresztą jej nie widziałem.
– Ja? – wykrztusiłem wreszcie, ale mój głos zabrzmiał słabo i cienko, jak głos Crispina.
– Wiem, że prosiłeś starego, żeby znalazł ci jakiś sposób dostania się do athenaeum – powiedział sir Alistair ściszonym głosem. Ostatni ludzie wychodzili właśnie przez Rogatą Bramę na drogę wiodącą w dół naszego akropolu. – Nie wiem, jak planował to zrobić, ale nie wątpię, że chciał zaangażować jakiegoś pokładowego scholiastę, jestem tego pewien.
Możesz w to wierzyć, pomyślałem, starając się, by jadowity wyraz mojej twarzy nie był zbytnio widoczny. Pomyślałem o liście Gibsona i wiedziałem, że jakaś jego część nie będzie już użyteczna. Cokolwiek scholiasta planował, zostało to odkryte.
Pan Diablej Siedziby podszedł kilka kroków i stanął nade mną. Crispin trzymał się z boku, przypatrując mi się jasnymi oczami z uśmieszkiem błąkającym się po grubych wargach.
– Nie zostaniesz scholiastą. Rozumiesz?
Nie znajdowałem żadnych słów. Nic. Miałem odlecieć za pięć dni i już nigdy nie wrócić. I nie miałem nic do powiedzenia.
– Idź do diabła.
Ojciec znowu rąbnął mnie w twarz, tym razem zaciśniętą pięścią. Jeden z jego pierścieni skaleczył mi głęboko policzek cienką, poszarpaną linią.
– Zabierzcie go do jego komnat. Niczego się nie nauczył. – Gdy dwaj hoplici ponownie złapali mnie za ramiona, ojciec odwrócił się i poprowadził Crispina schodami do stołpu. Nagle się zatrzymał i obejrzał na mnie, wciąż z dłonią na ramieniu Crispina. – Zrób to jeszcze raz, a zabiję scholiastę, rozumiesz?
Splunąłem na płyty posadzki i odwróciłem wzrok.
Kiedy znów znalazłem się sam w pokoju, nie miałem nawet siły płakać. Oparłszy się plecami o drzwi, osunąłem się na podłogę, dysząc ciężko. Zamknąłem oczy na dłuższy czas, a mój umysł odpłynął i błąkał się gdzieś pomiędzy snem i szaleństwem, w miejscu zupełnej ciszy, gdzie gniew opadł, a pozostał jedynie spokojny żar. Siedziałem tak długo z nogami wyciągniętymi na posadzce. Czułem, jak pulsuje we mnie krew, a łzy napływają wreszcie do oczu. Mgliście powrócił do mnie mój sen: Gibson stojący prosto, z rozciętym nozdrzem. Zdziwiony zacząłem rozmyślać nad sobą, po czym otworzyłem oczy.
Moje zdziwienie zniknęło natychmiast, pokonane przez zimny strach. Mój żakiet, ten, który rzuciłem na wierzch do kufra, leżał teraz na futrach na końcu łóżka. Coś było nie tak. Rzuciłem się tam, prawie na czworakach, i otworzyłem wieko kufra. Wysypałem z niego bezładnie ubrania i zgromadzone tam resztki mego życia. Musiałem uderzyć się w nogę, żeby uciszyć głos, który był zarazem jękiem żalu i wyciem wściekłości w nagłym przebłysku myśli, że ja też zostałem wychłostany.
Książka o Kharnie Sagarze zniknęła.
ROZDZIAŁ 14
STRACH JEST TRUCIZNĄ
Nie opuszczałem mego pokoju przez trzy dni, rozkazawszy służbie, by przynosiła mi posiłki i sprzątała po nich. Nie wydaje mi się, żebym mówił wtedy cokolwiek, i nawet gdyby zamknięto mnie w którymś z więzień Zakonu, nie mógłbym bardziej czuć się więźniem. Zimny, oślizgły strach trzymał mnie w swoim uścisku, zatruwając przeświadczeniem, że zaraz zginę. Z pewnością agenci ojca zabrali moją książkę z obciążającym mnie listem, działając na podstawie podejrzeń lub dowodów, które znaleźli w nagraniach ochrony z czasów, gdy Gibson nie był dostatecznie ostrożny. Nawet nie przeczytałem tego listu. Nie miałem szansy. „Do tych pomysłów nie należy stawianie na wspaniałomyślność piratów”, powiedział. Gibson nie kontaktowałby się z Extrasolarianami. Jakżeby mógł? Teoria ojca, że działał w jakimś układzie zawartym z pokładowym scholiastą, żeby mnie wykraść niepostrzeżenie, wydawała się bardziej prawdopodobna. Oddałbym wszystko, żeby móc przeczytać ten list, żeby poznać prawdziwy plan Gibsona. Jego zagrożony plan, poprawiłem się w myślach. Jakiekolwiek kontakty uruchomił, jakiekolwiek sugestie zawarł w liście, wszystko znalazło się w rękach agentów ojca. Te drzwi były dla mnie zamknięte. Scholiaści nigdy nie przyjęliby mnie bez listu polecającego od któregoś spośród nich.
A zatem pozostanie mi wstąpić do Zakonu. Poznać ich próżne modły i puste rytuały. Nauczyć się procedur inkwizycyjnych i protokołów przesłuchań. Zostać specjalistą od tortur i propagandystą. Zobaczyłbym wszechświat, o jakim marzyłem, ale tylko po to, żeby gnieść go pod obcasem. Sama ta myśl była trucizną. Przeżyłem tragicznie długie życie, dostatecznie długie, żeby poznać zło, jakie czynią, i przyczyny, dla których je czynią. Widziałem heretyków palonych na stosach i krzyżowanych setkami, widziałem lordów niszczonych przez Inkwizycję i rozległe imperia kłaniające się przed Synodem i jego kaprysami. Ci, którzy rządzą rodzajem ludzkim, bronią go rzekomo przed grzechami i niebezpieczeństwami zaawansowanych technologii, sami korzystają z technologii równie grzesznych jak te, które zwalczają.
Była to hipokryzja, a ja brzydziłem się tak mocno, jak tylko młody człowiek może się brzydzić grzechami starości i establishmentu. W swym młodzieńczym krytycyzmie pojąłem tę oto prawdę: że włodarze Zakonu, choć tyle mówią o wierze, tak naprawdę nie wierzą w nic. Popełniali podstawowy błąd ateisty: myśleli, że istnieje jedynie władza, a cywilizacja tworzy się dzięki wykorzystywaniu niewinnych przez potężnych. Że nie ma zła w tym myśleniu, i to była istota ich fałszywej religii. Nie mogłem więc zostać ich kantorem ani przeorem.
Wszystko jednak wskazywało, że nim zostanę.
Dzień mego wyjazdu zaświtał paskudny jak wszystkie inne, które widziałem: pochmurny, z zapowiedzią burz. Miałem wsiąść do suborbitalnego wahadłowca i polecieć na południe, do letniego pałacu mojej babki w Haspidzie, aby zobaczyć się z matką, wiedząc przy tym, że to nasze ostatnie spotkanie. Ojciec nie przybył, żeby się ze mną pożegnać, ani sir Felix, ani żaden ze starszych doradców. Delikatny deszcz zmoczył płytę lotniska znajdującego się daleko poza murami i miastem, gdzie kończyły się przedmieścia. Crispin miał lecieć ze mną, równie niecierpliwy i chętny, żeby wyrwać się choć na krótko z Diablej Siedziby.
Diabla Siedziba majaczyła