RANY JULEK! O tym, jak Julian Tuwim został poetą. Agnieszka Fraczek
Читать онлайн книгу.oto mag
stworzył frajdy osiem dag.
Zaczynał skromnie – proszek do zębów mieszał z pianą mydlaną, gorącą stearynę wprost z rozpalonej świecy wlewał do atramentu, farbkami kuchennymi barwił ocet. Ale wciąż mu było mało! Znosił więc z apteki, co się dało, mieszał to, ubijał w moździerzu, ważył, przelewał… W jego laboratorium na kuchennym „taburecie” robiło się coraz ciaśniej. Dlatego czasami opuszczał kuchnię – ku rozpaczy młodszej siostry, Irenki, która uwielbiała się przyglądać, jak Julek „czaruje”* – i przeprowadzał swoje doświadczenia to na podwórku, to na mrocznych schodach kamienicy. Zwłaszcza do atmosfery schodów – panującego tam półmroku, zniekształconych głosów, dobiegających zza drzwi sąsiadów, i chłodu, przyprawiającego o dreszcze – świetnie pasowały wszelkie „tynktury czarnoksięskie” i „essencje alchemickie” wyczarowywane przez Julka.
To właśnie na tych schodach doszło do sławnego wybuchu, który tak przeraził domowników i zatrwożył sąsiadów Tuwima. Donośne „trach, bach, bam!” przestraszyło nawet przechodniów, spacerujących tego wiosennego popołudnia łódzkimi ulicami. Ale najbardziej przeraziło mamę Julka, panią Adelę Tuwimową. Nikogo więc chyba nie zdziwi, że ukochane laboratorium jej syna już następnego ranka przeniosło się z kuchennego stołka wprost do najbliższego śmietnika…
Tuwim nie martwił się tym długo. Jeszcze zanim z jego ręki zniknęły ślady po pirotechnicznej katastrofie, już poświęcił się kolejnemu bzikowi. Bo lekarz, który poznał po bąblach, że „fantazji panu Julianowi nie brakuje”, trafił w sedno. Julek miał mnóstwo pasji, a wszystkiemu, co robił, oddawał się żarliwie. Tak zresztą było zawsze, nawet wtedy, gdy jako kilkuletni chłopiec bawił się na podwórku w strażaków.
…podwórze było zaczarowane…
– Maks*! Julek! Bójcie się Boga! – złapał się za siwą głowę pan Lauke. – Co to za pomysły?! – krzyknął, z niedowierzaniem przecierając oczy.
Pan Lauke był sąsiadem Julka. Mieszkał na parterze, w podwórzu kamienicy, i każdej wiosny tuż pod swoimi oknami rozstawiał warsztat stolarski. Julek godzinami przyglądał się jego pracy. Wdychał zapach drewna, kleju stolarskiego i fajki pana Laukego, a gdy „spod warczącej piły sypały się wiórki, spod hebla wypełzały kręte ostrużyny”, aż wstrzymywał oddech z zachwytu. Stolarz lubił chłopca, a coraz to nowe psoty Julka i jego kolegów kwitował łagodnym uśmiechem. Uśmiechał się więc, kiedy własnoręcznie zmajstrowali „telefon” – niemiłosiernie hałasujące urządzenie z blaszanych pokrywek i sznurków – i przeciągnęli go z okna mieszkania Julka wprost do okna Maksa. (Oczywiście nic nie było przez ten „telefon” słychać). Uśmiechał się również, kiedy Julek podał któremuś z kolegów (sprawdzony!) przepis na domowe lody z irysów, mleka i jeszcze jakiegoś tajemniczego proszku. Kolega lody przyrządził… (Nadawały się, rzecz jasna, do wyrzucenia).
Ale czegoś takiego jak dzisiaj pan Lauke jeszcze nie widział! Ponownie przetarł oczy… Nie, nie mógł się mylić. Maks, przewiązany sznurem od bielizny, dyndał metr nad ziemią! Za to Julek, w „kaszkiecie” z gazety – który pełnił rolę hełmu strażackiego – i z zatkniętą za pasek deseczką, udającą strażacki toporek, stał na balkonie pierwszego piętra. Stał i raz trąbiąc, a raz wyjąc dziko, powoli spuszczał dyndającego na sznurze kolegę*.
Klap! Maks wylądował szczęśliwie, a Julek, dumny ze sprawnie przeprowadzonej akcji, uspokoił sąsiada:
– Panie Lauke, już po pożarze! Nie ma się co denerwować – wyjaśnił z pełną powagą.
Bo wszyscy chłopcy zabawę w strażaków traktowali niezwykle poważnie. Cóż, wiadomo: „jak pożar, to pożar, nie ma z tym żartów”.
Łap drabinę!
Alarm! Szybciej! Wkładaj kask!
Łap drabinę! Stawiaj…! Trzask!
Stoi?
Stoi!
To na dach!
Dalej, wyżej… co za gmach!
Przeogromny! Drapacz chmur!
W górę! W górę!!! Trzymaj sznur!
Dajesz radę?
I to jak!
Więc trzy-cztery… Na mój znak…
Jeszcze chwilkę… Teraz! Już!!!
Brawo! Świetnie! Super!!!
Cóż…
Nawet całkiem zwykła postać
bohaterem może zostać,
gdy na szafie, jak na dachu,
siedzi kot i drży ze strachu.
Julek uwielbiał „podwyrko”* – taką właśnie wymowę zapamiętał z dzieciństwa – na którym bawił się w chowanki i w gonitwy albo wywijał kijem podczas gry w klipy. Dawał z siebie wszystko, aby tylko klipę, czyli niewielki kijek przyniesiony z parku, wybić jak najdalej poza namalowane na bruku kawałkiem cegły koło. Zwykle w tych zabawach towarzyszył mu Maks, „morowy blondynek”, którego z Julkiem łączyła nieokiełznana fantazja i skłonność do urwisowania. Ich przyjaźń zaczęła się od zabawy w strażaków, a potem doroślała razem z nimi. To właśnie Maks zainteresował przyjaciela Chopinem. Pięknie grał na fortepianie, a Julek, kucnąwszy tuż obok, z wciąż rosnącym zachwytem wsłuchiwał się w mazurki, preludia, nokturny i etiudy. A jak ten Maks śmiesznie mówił! Zabawa w chowanego to były w jego języku „priatki”, łazienkę nazywał „badecymer”, sypialnię – „spalka”, a na katar mówił „nasmork”.
Zresztą inni łódzcy sąsiedzi Tuwima – a byli wśród nich Polacy, Niemcy, Żydzi i Rosjanie – również mówili przedziwnymi mieszankami języków. W dodatku nawet wtedy, kiedy używali tych samych słów, w ustach każdego z nich brzmiały one inaczej. Dogadywali się jednak świetnie, mimo odmiennych języków i obyczajów, a różnice jakoś nikomu nie przeszkadzały.
Julek, zafascynowany, przysłuchiwał się mowie sąsiadów. Niektóre słowa zapisywał, jakby przeczuwał, że już wkrótce narodzi się jego nowy bzik… Ale przedtem musiał jeszcze przejść przez epokę gadów.
…(gady) zeszły w podziemia…
– Tam! Ła! Zi! Żmi! Ja! – jąkała korpulentna dama w kapelusiku, która nieopatrznie złożyła wizytę państwu Tuwimom. – Ra! Tun! Ku! – piszczała.
A wyglądała przy tym niebywale. Bo choć wciąż siedziała na mięciutkiej sofie*, to jakimś cudem nogi w eleganckich pantofelkach trzymała wysoko w górze. Na wysokości żyrandola mniej więcej. Trzymała tam też dłonie w koronkowych rękawiczkach i gustowną torebkę, kurczowo ściskaną przez jedną z rękawiczek.
Z niejasnych przyczyn dama nie przestała piszczeć, choć Julek wytłumaczył jej uprzejmie, że to, co właśnie wypełzło spod serwantki, nie jest żadną żmiją, tylko