Skarb w Srebrnym Jeziorze. Karol May

Читать онлайн книгу.

Skarb w Srebrnym Jeziorze - Karol May


Скачать книгу
Obaj Tonkawa idą za nimi jak psy gończe, a o wschodzie słońca i my pójdziemy ich śladami: ja, Tom, Droll i jego Fred. Czy tak, panowie?

      – Tak – odpowiedział po prostu, a poważnie Tom.

      – Tak jest – przytaknął Droll. – Kornela musimy dostać, choćby ze względu na innych. A jak go schwytamy – no, to możemy mu okazać łaskę, jeśli to potrzebne!

      Rozdział III

      Na wysokim brzegu rzeki Black-bear płonęło wielkie ognisko. Wprawdzie księżyc świecił na niebie, ale światło jego nie przebijało przez gęste gałęzie drzew i gdyby nie ognisko, panowałaby głęboka ciemność. Płomień oświecał pewnego rodzaju barak, zbudowany w niezwykły sposób: u czterech drzew, stojących na rogach regularnego czworoboku, ścięto korony, a na pnie nałożono poprzeczne kloce, na których wspierał się dach, zrobiony z „clap-boards”, to jest desek, ociosanych grubo z cyprysów i czerwonych dębów. W przedniej ścianie umieszczono trzy otwory, większy jako drzwi, a mniejszy jako okna. Przed tym właśnie domem płonęło ognisko, a wokoło siedziało z dwadzieścia dzikich postaci, po których widać było, że od dłuższego czasu nie stykały się z tak zwaną cywilizacją. Odzież mieli obdartą, a twarze, spalone od słońca, wiatru i niepogody, wyglądały jak garbowane; prócz noży nie nosili żadnej broni – znajdowała się zapewne w baraku.

      Nad ogniskiem wisiał na mocnym konarze kocioł żelazny, w którym gotowały się potężne kawały mięsa. Obok ogniska leżały dwa olbrzymie wydrążone arbuzy z fermentującym miodem: Kto miał ochotę, czerpał z arbuza lub brał z kotła polewkę kubkiem.

      Prowadzono ożywioną rozmowę. Towarzystwo czuło się widocznie zupełnie bezpiecznie, bo nikt nie zniżał głosu. Gdyby się spodziewali nieprzyjaciela, to i ogień podsycaliby sposobem Indian, aby dawał mało światła Tego zaś nie robili. O ścianę domu oparte siekiery, to pory, piły i inne narzędzia pozwalały się domyślać, że jest to towarzystwo rafterów – drwali i flisaków.

      Rafterzy są szczególnego rodzaju mieszkańcami lasów, stoją bowiem w pośrodku między farmerami a zastawiaczami sideł. Nieprzywiązani do żadnego miejsca, prowadzą życie wolne, prawie niezależne. Wędrują z jednego stanu do drugiego, lecz ludzkie siedziby odwiedzają bardzo niechętnie, bo ich rzemiosło jest właściwie przeciwne prawu. Rafter bowiem, jeśli znajdzie odpowiedni las, a w pobliżu wodę nadającą się do spławu drzewa, rozpoczyna pracę i nie troszcząc się o to, czy miejsce, które wybrał, jest własnością prywatną, czy rządową, ścina, rżnie i obrabia pnie, wyszukując jak najlepsze drzewa, wiąże je w tratwy i spławia w dół rzeki, aby tak zdobyty materiał sprzedać gdziekolwiek.

      Rafter nie należy do mile widzianych gości. Wprawdzie niejeden świeży osadnik ma dużo roboty z lasem, jaki na swoim gruncie zastaje, i cieszyłby się, gdyby go znalazł wykarczowanym, jednak rafter nie karczuje bynajmniej lasu. Wybiera najlepsze pnie, lecz odpiłowuje korony, pozostawiając je na miejscu, a pod nimi i wśród nich wyrastają potem nowe odrośla, które łączą się z dziką winoroślą i innymi roślinami, pnącymi się tak wysoko, że nie tylko siekiera, ale i nawet ogień nie da im już rady.

      Mimo to nikt mu nie przeszkadza, bo jest silny i odważny. W dzikiej okolicy, z dala od wszelkiej pomocy, nieprędko odważą się z nim zadzierać, tym bardziej że nie pracuje samotnie, lecz łączy się w związki, czterech do ośmiu najczęściej, a zdarza się czasem, że towarzystwo liczy i więcej osób; wówczas rafter czuje się podwójnie bezpiecznym, bo z taką ilością ludzi żaden farmer nie rozpocznie zwady, obawiając się narazić na szwank swe życie. Rafterzy wiodą byt twardy i pełen niedostatku, lecz ich zysk jest niemały. Wszyscy pracują, a jeden lub kilku stara się o żywność. Są to myśliwi, którzy po całych dniach włóczą się wokół, aby przygotować mięso.

      Towarzystwo, koczujące nad Rzeką Czarnego Niedźwiedzia, zdawało się nie cierpieć biedy, jak wskazywał pełny kocioł. Toteż wszyscy byli w dobrych humorach i po całodziennej pracy sypały się gęsto żarty. Opowiadano wesołe i ciekawe przygody.

      – Żebyście znali owego westmana, którego spotkałem w porcie Niobrara – mówił stary, siwobrody rafter. – Ten człowiek był mężczyzną, lecz nazywano go Ciotką.

      – Myślisz chyba „Ciotką Droll”? – zapytał drugi. – Tak, nikogo innego. Czy znasz go?

      – Widziałem Ciotkę raz jeden. Było to w Des Moines, w oberży, gdzie zjawienie się jego wywołało żywe poruszenie i śmiech ogólny. Zwłaszcza jeden człowiek nie dawał mu spokoju; Droll wziął go za kołnierz i wyrzucił przez okno. Człowiek ten więcej się nie pokazał.

      – Tego można się po Ciotce spodziewać. Droll lubi żarty i nie ma nic przeciw temu, jeśli się z niego śmieją, ale w miarę. Jeśli zaś przekroczą dozwoloną granicę, pokazuje zęby. Zresztą, ja sam zabiłbym każdego, kto by go chciał obrazić.

      – Ty, Blenter? Z jakiego powodu?

      – Bo mu zawdzięczam życie. Byliśmy razem w niewoli u Sjuksów. Mówię wam, że bez jego pomocy czerwonoskórzy z wszelką pewnością posłaliby mnie do wiecznych ostępów. Nie należę do tych, co boją się paru Indian, i nie mam zwyczaju skamleć, gdy mi się noga powinie, ale wtedy rzeczywiście nie było już żadnej nadziei. Ten Droll jednak jest nieporównanym spryciarzem: tak zamydlił oczy czerwonoskórym, że nie mogli przejrzeć, no i uciekliśmy.

      – Jak to było? Jak to się stało? Opowiedz!

      – Jeżeli nie masz nic przeciw temu, będę raczej milczał. Nie należy do przyjemności opowiadać o przygodzie, w której odegrało się marną rolę. Dość gdy powiem, że jeśli jeszcze z wami siedzę i oblizuję palce po tej pieczeni, zawdzięczam to jedynie Ciotce Droll.

      – No, chyba błoto, w którym siedziałeś, było bardzo głębokie i lepkie. Starego Missouri-Blentera znają jako westmana, który zawsze znajdzie wyjście, jeśli jakieś istnieje.

      – Wtedy jednak nie znalazłem i prawie stałem pod słupem męczeńskim.

      – Naprawdę? To rzeczywiście kiepska sprawa. Diabelski wynalazek ten pal męczeński. Nienawidzę czerwonych drabów sto razy więcej, skoro tylko wspomnę o nim.

      – To nie wiesz, co robisz. Kto nienawidzi Indian, ten sądzi o nich fałszywie i nie myśli o tym, co przecierpieli. Gdyby teraz ktoś przyszedł, aby nas stąd wypędzić, co powiedziałbyś na to?

      – Broniłbym się!

      – A czy miejsce to jest twoją własnością?

      – Nie wiem, do kogo należy, ale ja na pewno go nie kupiłem.

      – Widzisz? Do czerwonoskórych należy cały ten kraj, a myśmy go zagarnęli. A kiedy się bronią, potępiasz ich za to!

      – Hm! Słusznie mówisz, ale czerwonoskóry musi ustąpić, musi umrzeć, takie już jego przeznaczenie.

      – Tak, Indianie wymierają, bo ich mordujemy. A mówi się, że nie są zdolni do przyjęcia kultury, więc muszą zniknąć. Ale kultury nie wypalisz jak kulę z lufy; na to trzeba czasu, dużo czasu. A czy daje się im czas na to? Czy gdy poślesz do szkoły sześcioletniego chłopca, palniesz mu w łeb, jeśli po kwadransie nie został jeszcze profesorem? Nie zamierzam bronić Indian, ale znalazłem wśród nich tyle dobrych ludzi, co wśród białych, a może jeszcze więcej. Komuż zawdzięczam, że nie mam ani domu, ani rodziny i choć stary, wałęsam się jeszcze po Dzikim Zachodzie? Białym czy czerwonym?

      – Tego nie wiem, nie mówiłeś nigdy.

      – Bo mężczyzna raczej stłumi w sobie takie rzeczy, niż mówi o nich. Szukam jeszcze jednego, który mi umknął. Przywódca – najgorszy!

      Wymówił te słowa powoli, jakby kładąc na nie nacisk. To zwróciło uwagę reszty towarzyszy, którzy przysunęli się bliżej i spoglądali, nie mówiąc jednak ani słowa. On patrzył przez chwilę


Скачать книгу