Dobre żony. Луиза Мэй Олкотт
Читать онлайн книгу.ubierze – powiedział sucho.
– Wiem, że jesteś zagniewany, Johnie, ale nie mogę już temu zaradzić. Nie chciałam zmarnować twoich pieniędzy i nie przypuszczałam, żeby te drobiazgi tak dużo wyniosły. Trudno mi się oprzeć pokusie, widząc, że Sallie kupuje wszystko, czego jej się tylko zachce i lituje się nade mną, że tego czynić nie mogę. Usiłuję być zadowolona z mego losu, lecz to niełatwo przychodzi, i sprzykrzyło mi się już ubóstwo.
Te ostatnie słowa powiedziała tak cicho, że sądziła, iż ich nie usłyszał; ale się stało przeciwnie, i zraniły go głęboko, bo sobie odmawiał dla niej tylu przyjemności. Byłaby sobie język odgryzła po chwili, John odsunął bowiem książki i wstał, mówiąc z pewnym drżeniem w głosie:
– Obawiałem się tego od dawna; ale wierz mi, Meg, że robię wszystko, co tylko jest w mej mocy.
Gdyby ją był wyłajał, nie tyle by ją zabolało serce, ile od tych kilku smutnych wyrazów. Przybiegła do niego, przytuliła się i zawołała ze łzami i skruchą:
– Ach, Johnie! Mój drogi, zacny, zapracowany mężu! Ja tego nie myślałam wcale! To są takie dokuczliwe, kłamliwe, niewdzięczne słowa, jak mogłam je powiedzieć! Ach, jak mogłam!
John okazał się bardzo dobry, wybaczył chętnie i nie zrobił ani jednej wymówki; ale wiedziała, że nieprędko wyjdzie mu z pamięci ta chwila, chociażby nigdy już nie wspomniał o niej.
„Przysięgłam na to, że kochać go będę w złej i dobrej doli, a teraz wyrzucam ubóstwo, gdy lekkomyślnie zmarnowałam jego zarobek!” – mówiła sobie, zanosząc się od płaczu. To okropne położenie pogarszało się jeszcze tym, że John był z pozoru taki spokojny, jak gdyby nic nie zaszło; dłużej tylko zostawał w mieście i pracował w nocy, gdy ona szła utulić się łzami do snu.
Dręcząc się wyrzutami sumienia przez cały tydzień, rozchorowała się prawie, a dowiedziawszy się, że John odwołał robotę nowego paltota, wpadła w większą jeszcze rozpacz, i gdy zapytany o przyczynę, odrzekł tylko:
– Nie mogę sobie pozwolić na to, moja droga.
Nie powiedziała ani słowa, lecz po chwili zastał ją w przedpokoju z twarzą ukrytą w jego starym paltocie i tak płaczącą, jak gdyby jej serce miało pęknąć z żalu.
Mieli ze sobą długą rozmowę tego wieczoru i Meg jeszcze bardziej pokochała męża za jego ubóstwo, zrozumiała bowiem, że ono właśnie z Johna uczyniło człowieka, dało mu siłę i odwagę w torowaniu sobie drogi i nauczyło znosić z tkliwą cierpliwością naturalnie pragnienia ukochanych osób oraz pobłażać ich winom.
Nazajutrz, schowawszy miłość własną do kieszeni, poszła wyznać prawdę Sallie, prosząc jak o łaskę, by odkupiła ową fiołkową materię. Dobra pani Moffat przystała chętnie i tylko przez delikatność nie obdarzyła zaraz tą suknią przyjaciółki. Potem Meg kazała przynieść od krawca nowy paltot i gdy John wrócił do domu, pokazała go, pytając, czy mu się podoba jej nowa jedwabna suknia? Łatwo odgadnąć, jaka była odpowiedź, jak został przyjęty podarek, i jak błoga atmosfera zapanowała. Odtąd John przychodził wcześniej do domu, Meg nie biegała po mieście, paltot zaś bywał rano wkładany przez bardzo szczęśliwego małżonka, a wieczorem zdejmowała go przywiązana żona. W taki oto sposób przebyła nasza para prawie cały rok, a w lecie nastąpiła dla Meg najważniejsza chwila w życiu kobiety.
Pewnej soboty Laurie wsunął się z ożywioną twarzą do kuchni „Gołębiego gniazdka” i został przyjęty brzękiem cymbałów, bo Hannah klaskała w ręce, jedną rondel trzymając, a drugą pokrywę.
– Jak się ma młoda mateczka? Gdzie się wszyscy podziewają? Czemu żeście mi o tym nie donieśli, nim przybyłem do domu? – szeptał żywo.
– Nasza kochaneczka jest szczęśliwa niczym królowa! Cała rodzina składa hołdy na górze. Nie potrzebowaliśmy tu huraganów wkoło siebie. Idź pan do bawialnego pokoju, to ci ich wyślę.
Po tej dwuznacznej odpowiedzi Hannah znikła, zanosząc się od śmiechu.
Po chwili nadeszła Jo, ostrożnie trzymając maleńkie flanelowe zawiniątko włożone w dużą poduszkę. Twarz miała bardzo poważną, ale oczy jej migotały i jakimś niezwykłym głosem zdradzała, że coś w sobie tłumi.
– Zamknij oczy, a otwórz ręce – rzekła zachęcająco.
Laurie cofnął się prędko do kąta i schował ręce za siebie, mówiąc:
– Dziękuję ci, nie mam ochoty; gotów jestem upuścić albo zgnieść na miazgę.
– Więc nie chcesz zobaczyć siostrzeńca? – powiedziała Jo, odwracając się, jak gdyby chciała odejść.
– Owszem, owszem! Tylko musisz przyjąć odpowiedzialność za złe następstwa.
Posłuszny rozkazom odważnie zamknął oczy, ona zaś położyła mu coś na rękach, ale wybuch śmiechu Jo, Amy, pani March, Hanna i Johna tak na niego zadziałał, że co prędzej otworzył oczy i ujrzał – nie jedno, ale dwoje dzieci!
Nic dziwnego, że się śmiali, nawet kwakier musiałby im wtórować, z takim zabawnym zdumieniem i niechęcią spoglądał Laurie to na nieświadome niczego niewiniątka, to na rozweselonych widzów.
– Bliźnięta, na Jowisza! – zawołał, a po chwili zwrócił się do kobiet, dodając z miną błagalną i komicznie żałosną: – Niechże je kto zabierze co prędzej, bo gotów jestem je upuścić, jak wpadnę w śmiech.
John odebrał niemowlęta i chodził po pokoju, nosząc po jednym na każdej ręce z taką pewnością siebie, jak gdyby już wniknął w tajemnice obchodzenia się z dziećmi, Laurie tymczasem śmiał się do łez.
– To najlepszy figiel z całego roku, prawda? Dlatego nie powiedziałam ci od razu, że ich dwoje, żeby cię zadziwić, i podobno mi się udało – rzekła Jo, gdy już zdołała przemówić.
– Jak żyję, nic nie wydało mi się tak zadziwiające i komiczne! To chłopcy? Jak ich nazwiecie? Niech no im się jeszcze przyjrzę. Podtrzymaj mnie, Jo, bo doprawdy, że dwóch to za dużo na mnie – rzekł Laurie, tak patrząc na te dzieciny, jak wielki nowofundlandzki pies spoglądałby na parę kociąt.
– Chłopiec i dziewczynka, czy nie piękni? – rzekł papa, z taką dumą patrząc na małe istotki, jakby to były nieoskrzydlone anioły.
– Jeszcze nie widziałem tak cudownych dzieci. Któryż chłopiec, a która dziewczynka? – zapytał Laurie, nachylając się, by obejrzeć te osobliwości.
– Amy przyozdobiła chłopca niebieską wstążeczką, a dziewczynkę różową, na sposób francuski, więc możesz je łatwo rozpoznać; przy tym jedno ma błękitne oczy, a drugie ciemne. Pocałuj je, wuju Laurie.
– Może tego nie lubią? – spytał Laurie z nieśmiałością, jakiej nie miał zwyczaju okazywać w podobnych razach.
– Niezawodnie sprawi im to przyjemność, bo już się oswoili z pieszczotami. Pocałuj natychmiast, mój panie – rozkazała Jo, bojąc się w głębi ducha, żeby nie zażądał jej pośrednictwa.
Laurie skrzywił się, ale przez posłuszeństwo złożył pieprzny pocałunek na każdej twarzyczce, wywołując znowu ogólny śmiech i kwilenie dzieci.
– Wiedziałem, że się gniewać będą. To musi być chłopiec; patrzcie, jak nóżkami kopie i pięścią wygraża, zupełnie jak dorosły mężczyzna. No, no, młody Brooke’u, rzucaj się lepiej na człowieczka równego sobie wzrostem, taka moja rada! – zawołał uradowany, że maleńka