Outsider. Stephen King

Читать онлайн книгу.

Outsider - Stephen King


Скачать книгу
jechał, kończyło się paliwo, a jemu kończyły się pieniądze. Zatrzymał się pod Walmartem, żeby kilka godzin się przespać. Liczył, że rano wpadnie na pomysł, co robić dalej. Tyle że teraz wyglądało na to, że żadnego dalej nie będzie.

      Bach-bach-bach.

      Opuścił szybę.

      – Dzień dobry, panie władzo. Jechałem do późna i zatrzymałem się na krótką drzemkę. Myślałem, że tu można. Jeśli nie, przepraszam.

      – Mhm, właściwie to godne pochwały. – Kiedy glina się uśmiechnął, w Merlu na chwilę odżyła nadzieja. To był przyjazny uśmiech. – Wielu kierowców tak robi. Tyle tylko, że większość z nich nie wygląda na czternastolatków.

      – Mam osiemnaście lat. Jestem drobny jak na swój wiek. – Czuł ogromne zmęczenie, które nie miało nic wspólnego z brakiem snu w ostatnich tygodniach.

      – Mhm, a mnie wszyscy biorą za Toma Hanksa. Niektórzy nawet proszą o autograf. Pokaż no prawo jazdy i dowód rejestracyjny.

      Jeszcze jeden wysiłek, słaby jak ostatnie drgnienie stopy umierającego.

      – Zostały w mojej kurtce. Ukradli mi ją, kiedy byłem w ubikacji. W McDonaldzie.

      – Mhm, jasne. A skąd jesteś?

      – Z Phoenix – powiedział Merl bez przekonania.

      – Hm, to dlaczego ten twój krążownik ma rejestrację z Oklahomy?

      Merl milczał. Wyczerpał mu się zasób odpowiedzi.

      – Wysiadaj, synu. I trzymaj ręce na widoku, choć wyglądasz nie groźniej niż żółty psiak srający na deszczu.

      Merl wysiadł z auta bez większego żalu. Każda dobra passa kiedyś musi się skończyć. Dobra passa? Mało powiedziane: kiedy o tym pomyśleć, wiodło mu się nadzwyczajnie. Odkąd uciekł z domu pod koniec kwietnia, tuzin razy powinni go byli złapać, a nie złapali. I co z tego, że w końcu wpadł? Dokąd właściwie jechał? Donikąd. Byle gdzie. Jak najdalej od łysego bydlaka.

      – Jak się nazywasz, mały?

      – Merl Cassidy. Merl to zdrobnienie od Merlin.

      Kilku wczesnych klientów spojrzało na nich, po czym poszli podziwiać cuda dostępne całą dobę w Walmarcie.

      – Jak ten czarodziej, mhm, jasne. Masz jakikolwiek dokument, Merl?

      Merl sięgnął do tylnej kieszeni i wyjął tani portfel obszyty przetartym rzemieniem z koźlej skóry, prezent od matki na jego ósme urodziny. Wtedy byli tylko we dwoje i świat wydawał się w pewnym stopniu zrozumiały. W portfelu miał banknot pięciodolarowy i dwa jednodolarowe. Z przegródki, w której trzymał kilka zdjęć mamy, wyjął laminowaną kartę ze swoją fotografią.

      – Duszpasterstwo młodych w Poughkeepsie – zadumał się glina. – Jesteś z Nowego Jorku?

      – Tak, proszę pana. – Ojczym nauczył go biciem, że tak ma się zwracać do starszych.

      – Mieszkasz w Poughkeepsie?

      – Nie, proszę pana, ale niedaleko. W małym mieście o nazwie Spuytenkill. To znaczy „tryskające jezioro”. Tak przynajmniej powiedziała mi mama.

      – Mhm, jasne. Ciekawe, człowiek codziennie się czegoś uczy. Jak długo jesteś na gigancie, Merl?

      – Będzie jakieś trzy miesiące.

      – A kto cię nauczył prowadzić?

      – Wujo Dave. Głównie w polu. Jestem dobrym kierowcą. Czy skrzynia biegów jest ręczna, czy automatyczna, mnie to bez różnicy. Wujo Dave dostał ataku serca i umarł.

      Glina stukał laminowaną kartą w paznokieć kciuka, tym razem nie bach-bach-bach, tylko puk-puk-puk. Merl nawet go lubił. Przynajmniej na razie.

      – Dobrym kierowcą, mhm, rzeczywiście, skoro dojechałeś z Nowego Jorku aż na to zakurzone przygraniczne zadupie. Ile samochodów po drodze ukradłeś, Merl?

      – Trzy. Nie, cztery. Ten jest czwarty. Pierwszym był van. Sąsiada z mojej ulicy.

      – Cztery – powtórzył glina, wpatrzony w brudne dziecko stojące przed nim. – A jak sfinansowałeś swoje południowe safari, Merl?

      – Hę?

      – Co jadłeś? Gdzie spałeś?

      – Spałem przeważnie w tym, czym jechałem. I kradłem. – Merl zwiesił głowę. – Głównie kobietom z torebek. Nie zawsze zauważały, ale jeśli tak… szybko biegam. – Popłynęły łzy. Płakał całkiem często podczas swojego, jak nazwał to glina, południowego safari, szczególnie nocą, ale tamte łzy nie przynosiły prawdziwej ulgi. Te tak. Nie wiedział dlaczego; i nie obchodziło go to.

      – Trzy miesiące, cztery samochody – powiedział glina. Kościelna legitymacja Merla robiła puk-puk-puk. – Od czego uciekałeś, mały?

      – Od ojczyma. I jeśli mnie odeślecie do tego sukinsyna, przy pierwszej okazji znów ucieknę.

      – Mhm, rozumiem. A ile naprawdę masz lat, Merl?

      – Dwanaście, ale za miesiąc kończę trzynaście.

      – Dwanaście. A niech mnie dunder świśnie i w kółko zakręci. Chodź ze mną, Merl. Pomyślimy, co z tobą zrobić.

      Na komisariacie przy Harrison Avenue, zanim przyjechał ktoś ze służb socjalnych, Merla Cassidy’ego sfotografowano i odwszawiono, a następnie pobrano mu odciski palców. Linie papilarne trafiły do systemu. Takie było rutynowe postępowanie.

      11

      Kiedy Ralph wszedł do znacznie mniejszego komisariatu we Flint City, pragnąc się skontaktować z Deborah Grant, zanim pojedzie jednym z radiowozów do Cap City, w środku zastał Billa Samuelsa. Wyglądał, jakby był chory. Nawet kogut upodabniający go do Alfalfy oklapł.

      – Co się stało? – spytał Ralph. W domyśle: Co jeszcze się stało?

      – Dostałem wiadomość od Aleca Pelleya. Z linkiem.

      Rozpiął teczkę, wyjął iPad (ten duży, oczywiście, Pro) i włączył go. Stuknął parę razy w ekran, po czym podał tablet Ralphowi. Esemes od Pelleya był treści: „Jesteś pewien, że chcesz dalej ciągnąć postępowanie przeciwko T. Maitlandowi? Najpierw obejrzyj to”. U dołu był link. Ralph stuknął w niego palcem.

      Wyskoczyła strona internetowa Channel 81: „Najważniejsze źródło lokalnych wiadomości w Cap City!”. Pod nagłówkiem były materiały wideo z posiedzeń rady miejskiej i otwarcia mostu po remoncie, instrukcja pod tytułem Twoja biblioteka i jak z niej korzystać oraz nagranie podpisane: Nowi mieszkańcy zoo w Cap City. Ralph spojrzał pytająco na Samuelsa.

      – Zjedź niżej.

      Zrobił to i znalazł materiał zatytułowany Spotkanie Harlana Cobena z nauczycielami angielskiego. Ikona „play” nakładała się na kobietę w okularach, z włosami tak sztywnymi od lakieru, że pewnie nie poczułaby, gdyby odbić od nich piłkę do koszykówki. Stała na mównicy. Za nią widniało logo Sheraton Hotels.

      Конец ознакомительного фрагмента.

      Текст предоставлен ООО «ЛитРес».

      Прочитайте эту книгу целиком, купив полную легальную версию на ЛитРес.

      Безопасно оплатить книгу можно банковской картой Visa, MasterCard, Maestro, со счета мобильного телефона,


Скачать книгу