Do przerwy 0:1. Adam Bahdaj

Читать онлайн книгу.

Do przerwy 0:1 - Adam Bahdaj


Скачать книгу
mg_img_642f1c2a-2e6f-59f8-a7ff-11a706e34181.jpg" alt="Okładka"/> Karta tytułowa

      Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym

      20% rabatu na kolejne zakupy na litres.pl z kodem RABAT20

      Rozdział I

      1

      Maniuś obudził się. Przetarł oczy, ziewnął i nieprzytomnym od snu wzrokiem powiódł po pokoju. Było pusto i cicho, tylko z zepsutego kranu kapała monotonnie woda.

      Maniuś przeciągnął chude ramiona i wystające spod koca, niezbyt czyste nogi. Z wygrzanego ciała wyganiał resztki drętwoty. Widocznie ciotunia już wyszła – pomyślał, gdy ocknął się zupełnie. – Trzeba popatrzeć, czy zostawiła śniadanie.

      Wstał. Chwiejnym krokiem podszedł do pieca. Na blasze w nieładzie stały stare, okopcone garnki. Po kolei podnosił pokrywki, opuszczając je z coraz większym rozgoryczeniem. Wszystkie garnki zionęły pustką; nawet ten średni, czerwony z urwanym uchem, w którym ciotka zwykle zostawiała kawę.

      To mnie ciotunia urządziła – myślał, kręcąc z niedowierzaniem głową. – Nie zostawiła nawet kropelki. Pewno się bardzo spieszyła i nie zdążyła ugotować kawy. Albo nie miała już pieniędzy na paczkę zbożowej i cukier.

      Chłopiec nie tracił jednak nadziei. Otworzył stojącą obok pieca szafkę. Schylił się, zaczął grzebać wśród talerzy, misek i starych, szeleszczących torebek. Prócz garstki kaszy jaglanej na dnie papierowej torebki, niczego nie znalazł. Stał chwilę strapiony, palcami czochrał sztywne włosy, powtarzał bezmyślnie:

      – Ale mnie ta ciotunia urządziła! Ale mnie ta ciotunia urządziła!…

      Należał jednak do chłopców, których trudno doprowadzić do rozpaczy. Po chwili, gdy zrozumiał, że bezcelowo gapi się w puste wnętrze szafki, gwizdnął zawadiacko i nie zastanawiając się wiele, odkręcił kran. Woda chlusnęła z szumem. Maniuś rozpoczął swą poranną toaletę. Polegała ona na umoczeniu rąk, przetarciu nimi oczu i nosa i kilkakrotnym parsknięciu dla dodania sobie odwagi.

      Po umyciu poczuł się rześko i wesoło. Nic już nie mogło zmącić jego dobrego nastroju, z którym zwykł budzić się rano. Nie pierwszy to raz wychodził z domu bez śniadania. Jakoś sobie poradzi. Tacy jak on nie zwykli martwić się byle drobnostką. Zagwizdał piosenkę, którą usłyszał wczoraj pod PDT na Wolskiej: „Nicolo, Nicolo, Nicolino…”. To przywróciło mu zupełną równowagę.

      Spojrzał w okno. Ślepe mury sąsiedniej kamienicy jarzyły się jasnym słońcem, płat nieba nad dachem był czysty i wesoły. Wszystko zwiastowało, że całe przedpołudnie można będzie powłóczyć się po mieście.

      Ubrał się szybko. Ta czynność nie zabrała mu wiele czasu. Garderoba bowiem składała się z dziurawych trampek, połatanych welwetowych spodni i trykotowej koszulki. Jedynym szczegółem, który temu ubiorowi nadawał nieco świetności, była nowa czapka „kolarka” z małym podwiniętym daszkiem. Z fantazją nasunął ją na głowę, pobieżnym spojrzeniem sprawdził swój wygląd w wyszczerbionym lustrze i gwiżdżąc „Nicolo, Nicolo, Nicolino”, wyszedł z pokoju.

      Zamknął drzwi, klucz włożył pod szmatę, która służyła za wycieraczkę. Zakończył w ten sposób pierwszy rozdział dnia. Dnia – jak każdy inny. Nie zastanawiał się nad nim ani nie roztkliwiał.

      Nie zastanawiał się również, dlaczego schody tak niemiłosiernie trzeszczą pod jego trampkami. Były to przedziwne schody: kilka zbitych, przegniłych desek połączonych wytartymi poprzeczkami, odgrodzonych od czeluści windy chwiejącą się barierą. Zejście z czwartego piętra wymagało znajomości akrobacji, ale Maniuś schodził tak lekko i tak beztrosko, jakby to były ruchome schody na Trasie W-Z.

      Przedziwne te schody wisiały w przedziwnym domu. Przerąbany na pół przez bombę, stał teraz jak pszczeli plaster wyjęty z gigantycznego ula, odsłaniając przekrój zamożnej niegdyś kamienicy czynszowej. W jej wnętrze ubodzy mieszkańcy Woli wbudowali swe prymitywne mieszkania niby gniazda gołębie.

      Dla Maniusia była to najzwyklejsza, najnormalniejsza w świecie kamienica. Odznaczała się jedynie tym, że przewyższała swe sąsiadki o dwa piętra, a okoliczna ludność nazywała ją „Gołębnikiem”. Było to bardzo praktyczne. Gdy ktoś Maniusia zapytał: „Gdzie mieszkasz?” – nie musiał się długo zastanawiać, mówił po prostu: „W Gołębniku” – i to zupełnie wystarczało.

      Na czwartym piętrze gnieździły się tylko dzikie gołębie, wróble i nietoperze. Na pozostałych zbite z desek drzwi świadczyły, że tutaj mieszkają ludzie.

      Maniuś zatrzymał się na chwilę. Zza parapetu wziął żelazny pręt i trzy razy uderzył nim w szynę windy. Zabrzmiało to jak uderzenie w gong. Na ten odgłos z obu stron klatki schodowej niemal równocześnie uchyliły się drzwi, a w drzwiach stanęło dwóch chłopców: jeden rosły, wysoki, z jasną, otwartą twarzą i jasnymi, kędzierzawymi włosami; drugi niski, szczupły, uczesany na jeża, o twarzy wątłej, upstrzonej piegami.

      – Cześć! – przywitał ich przyjaźnie Maniuś.

      – Cześć! – odpowiedzieli jak na komendę.

      – Wakacje, bracie! – uśmiechnął się Boguś, ten uczesany na jeża, nazywany przez chłopców „Perełką”.

      Maniuś wydął wargi.

      – Mnie tam wszystko jedno, czy wakacje, czy nie…

      – No tak, nie chodzisz już do szkoły.

      Drugi z chłopców, Felek, zwany na Górczewskiej „Mandżaro”, uważnie przyjrzał się Maniusiowi.

      – Słuchaj, Paragon, dobrze, żeś się zjawił. Zaczynamy dziś trening. Powiedz wszystkim, żeby przyszli o czwartej na boisko. Dobra? – Głos miał suchy, niemal rozkazujący.

      Maniusiowi nie spodobał się ten ton.

      – To się zobaczy.

      – Co się zobaczy? – żachnął się Mandżaro. – Przecież ty jeden masz czas.

      Maniuś skrzywił się.

      – Tak ci się zdaje.

      – A cóż masz do roboty?

      – Ech, bracie – uśmiechnął się cierpko. – Życie nie jest bajką ani filmem. Ty wszystko legalnie masz w domu, a ja muszę organizować.

      – O co chodzi?

      Maniuś chciał już powiedzieć, że mu ciotka nie zostawiła śniadania, ale rozmyślił się. Trzeba przecież mieć ambicję. Nie można się skarżyć. Machnął więc ręką i rzucił kpiąco:

      – Dobra jest, zrobi się, jak pan prezes rozkazuje.

      Mandżaro nie wyczuł kpiny.

      – Pamiętaj, żebyś nie nawalił, bo to ważna sprawa. Musimy zmontować silną pakę.

      – W niedzielę zagramy mecz z chłopakami z Okopowej – wtrącił Perełka i aż oczy mu zabłysły na tę myśl.

      Maniuś zmarszczył brwi.

      – Z Bażantami?

      – A jakżeś chciał?

      – Oni nam wleją, zobaczycie.

      – Nie wiadomo.

      – Do kółka.

      – Zobaczymy.

      – Zobaczymy – powtórzył Maniuś i pstryknął w daszek czapki na pożegnanie.

      Mandżaro przechylił się przez poręcz.

      – Pamiętaj, Paragon, o czwartej na naszym boisku!

      2

      Cała sztuka zbierania pustych flaszek polegała na tym, żeby dobrze znać miejsca, w których można było je znaleźć. W tej dziedzinie Maniuś miał niemałe doświadczenie. Kiedy wyszedł z Gołębnika, od razu skierował się ku wielkiemu placowi budowy, gdzie


Скачать книгу