Do przerwy 0:1. Adam Bahdaj

Читать онлайн книгу.

Do przerwy 0:1 - Adam Bahdaj


Скачать книгу
nagle, oczy złagodniały.

      – Otóż to! – zawołał zachrypniętym głosem. – Sędzia, oczywiście, że sędzia.

      – Kalosz, legalny kalosz – podchwycił Maniuś.

      – Jeszcze gorzej! Takich milicja powinna zamykać jak chuliganów.

      – Legalnie zamykać – przytaknął Maniuś.

      Pan Sosenka przejechał brzytwą po namydlonym policzku wystraszonego klienta.

      – Ja ci mówię, Paragon, że mnie ten sędzia pół życia kosztuje. Spać nie mogę, jeść nie mogę, pracować nie mogę. Sam już nie wiem, co mogę, a czego nie mogę – odsapnął ciężko.

      – Polonia wygra, panie szefie – pocieszał go Maniuś. – Słowo panu daję, że wygra.

      – Mówisz, że wygra?

      – Legalnie, panie szefie.

      Szef jeszcze raz odsapnął, po czym już uspokojony zabrał się do golenia. Mydląc twarz klienta, pełnym wdzięczności spojrzeniem zerkał na Maniusia.

      – Ej, Paragon, z ciebie złoto, a nie chłopiec. No, na co czekasz? Zabieraj szczotkę i jazda do roboty! Przyniesiesz wody, a potem skoczysz po papierosy i „Przegląd Sportowy”.

      – Już się robi, panie szefie. – Chłopiec złapał szczotkę i gorliwie jął zamiatać rozsiane na podłodze włosy. Wiedział, że znowu wpadnie do kieszeni kilka złotych.

      Wychodząc z zakładu fryzjerskiego, jeszcze raz sprawdził swoją „kasę”. Ze śniadania zostało mu dwa złote, dwa dostał od pani Wawrzynek i trzy od fryzjera. Jednym bystrym spojrzeniem przeliczył pieniądze: zgadzało się, był posiadaczem siedmiu złotych. Nie tak źle – pomyślał. – Będzie jeszcze na lody i na paczkę „Firmowej Mieszanki”. Kupi się ciotuni trochę kawy, żeby rano nie było niespodzianek. Niech wie, że i ja myślę o domu.

      Teraz dopiero przypomniał sobie o zleceniu Mandżaro. A więc o czwartej trening. Trzeba zawiadomić chłopaków, bo niedzielny mecz z Bażantami to nie żarty. Bażanty mają silną drużynę, a przy tym grają w niej sami starsi chłopcy. Niełatwo będzie wygrać. Maniuś przystanął. Najbliżej było do Tadka Puchalskiego. Wbił ręce w kieszenie, zagwizdał: „Nicolo, Nicolo, Nicolino…” i szybkim krokiem ruszył, by zawiadomić Puchalskiego o treningu.

      3

      Mandżaro dał umówiony sygnał, trzy razy uderzył żelaznym prętem w szynę sterczącą z pustego szybu windy. Metaliczny dźwięk zapełnił na chwilę ciemną czeluść klatki schodowej. Chłopiec niecierpliwie odbijał piłkę o nagą, odrapaną z tynku ścianę. Po chwili zaskrzypiały zbite z desek drzwi i w półmroku ukazała się drobna, piegowata twarz Bogusia Perełki.

      – Na ciebie, bracie, zawsze trzeba czekać – przywitał go Mandżaro niezbyt przyjaźnie. – Już czwarta dochodzi. Musimy się spieszyć.

      Perełka spojrzał na niego z wyrzutem.

      – Ty myślisz, że mnie tak łatwo… Naczynia musiałem zmywać po obiedzie.

      – Stary w domu?

      – W domu… – Perełka zająknął się. Po chwili dodał ze smutkiem: – Znowu wrócił zalany. Musiałem mu buty zdejmować.

      – Oberwałeś?

      – Gdzie tam… Mój stary to dobry chłop, nie bije. Za co miałby bić?

      – Z pijakami nigdy nic nie wiadomo. A ten z sutereny, Piechowiak, to co? Jak sobie podgazuje, tłucze dzieci, aż piszczą. Wczoraj znów milicja u nich była.

      Perełka uśmiechnął się.

      – Mój stary to co innego. Jak wraca, to zawsze coś do domu przyniesie. Dobry, tylko ta wódka… – urwał nagle i ręką uczynił taki gest, jakby chciał zakończyć rozmowę. Szli w milczeniu. Mandżaro odbijał piłkę o suchy, wygrzany bruk ulicy. Myślał o niedzielnym meczu. Naraz zatrzymał się i odbiwszy mocniej piłkę, zapytał:

      – Ciekawy jestem, czy Paragon wszystkich zawiadomił?

      – Chyba tak… – mruknął Perełka.

      – Z nim to nigdy nic nie wiadomo.

      – Zobaczymy.

      Mandżaro ruszył raźniejszym krokiem, jakby przypomniał sobie, że mogą się spóźnić. Starą, mocno odrapaną i pękatą w szwach piłkę przyciskał do boku. Twarz miał zatroskaną.

      – Wiesz co – powiedział szybko, nie patrząc na kolegę – musimy zrobić mocną drużynę, najlepszą na Woli. Ja już to wszystko obmyśliłem. Trzeba założyć klub.

      Perełka przystanął, wybałuszywszy na Felka małe, kocie oczy.

      – Klub! – zawołał. – Pierwszorzędny pomysł! Ja też o tym myślałem.

      Mandżaro zrobił jeszcze poważniejszą minę.

      – Tak, bracie, musimy się zorganizować. Dzisiaj po treningu zrobimy zebranie. Wybierzemy kapitana drużyny, skarbnika, ułożymy plan treningów, zrobimy spis graczy. Do tej pory to wszystko było do chrzanu. Tak dalej być nie może – zakończył rzeczowo.

      – Tak dalej być nie może – powtórzył Perełka i z całej siły walnął Felka w plecy. – Dobrześ to wykombinował! Strasznie się cieszę. Będziemy mieli klub. Kupimy nową „gałę”, zrobimy sobie jednakowe spodenki. Może czerwone, co? – popatrzył na Mandżaro roziskrzonymi z podniecenia oczami.

      – Nie, czarne, tak jak Polonia.

      Argument okazał się bardzo przekonywający. Polonia była dla wszystkich chłopców z Górczewskiej, a przede wszystkim dla mieszkańców Gołębnika, najukochańszą warszawską drużyną. Kibicowali jej zawzięcie. Gotowi byli toczyć o nią zażarte boje ze zwolennikami CWKS-u lub Gwardii. Nic więc dziwnego, że Perełka nie próbował się sprzeciwiać. Zapytał tylko:

      – A jak nazwiemy nasz klub?

      – Już mam nazwę, tylko musimy ją wszyscy zatwierdzić.

      – Powiedz, jaką? – Perełka dygotał z podniecenia. Drobiąc obok wysokiego Mandżaro, podskakiwał, zacierał dłonie, zaciskał palce. Ale Mandżaro zachował spokój godny autora dobrego pomysłu.

      – Nie powiem, dowiesz się na zebraniu. Każdy napisze na kartce swoją nazwę, a potem będziemy głosowali.

      – Świetnie! – Perełka podskoczył jak konik polny. – Ja też coś wymyślę. Muszę się tylko zastanowić.

      Umilkli, gdyż Perełka zaczął się tak głęboko zastanawiać nad nazwą drużyny, że w drodze do boiska nie powiedział już ani słowa.

      Boiskiem nazywali chłopcy plac, na którym kopali piłkę. Był to niewielki teren wciśnięty między warszawskie gruzy, zasypany odłamkami cegły, zarośnięty po bokach gąszczem zielska i chwastów. Dla zapalonych piłkarzy stanowił on oazę wśród wielkiego rumowiska nieuprzątniętych jeszcze gruzów. Z jednej strony odgradzała go od ulicy ślepa ściana wypalonej kilkupiętrowej kamienicy, z drugiej – rumowisko parterowego domu zarośnięte chwastami, z trzeciej – wysoki płot, za którym znajdowało się cmentarzysko starych samochodów, z czwartej zaś – ogród warzywny warszawskiego „badylarza”. Na tym nędznym placyku skupiało się życie sportowe chłopców z Górczewskiej i okolicznych ulic. Tętniło ono najmocniej w godzinach popołudniowych, kiedy chłopcy opuszczali progi szkoły. Teraz, gdy zaczynały się wakacje, boisko było zajęte od rana do wieczora. Rozgrywano tu pasjonujące mecze, kończące się zwykle kłótniami, a nawet bójkami. Organizowano turnieje zapaśnicze. Urządzano naprędce zawody lekkoatletyczne. Często odbywały się również pokazy i zawody akrobatyczne, chodzenie na rękach,


Скачать книгу