Zmierzch bogów. Michał Gołkowski

Читать онлайн книгу.

Zmierzch bogów - Michał Gołkowski


Скачать книгу
sandały Proroka, klnę się – krzyknął Maslama, wyszarpując szablę z pochwy – że nie spocznę, nie zamknę oczu, nie zdejmę pancerza, dopóki Miasto nie ulegnie! Zdobędę jego mury, zburzę wasze świątynie! Nie minie tydzień… nie zajdzie jutrzejsze słońce, jak będę ucztował w pałacu Konstantynopola! Nie potrzebuję ziarna, na nic mi zapasy, skoro moje będą wasze spiżarnie… I wasze kobiety!

      – Nie odważysz się. – Zahred rozciągnął twarz w uśmiechu. – Tak jak nie odważyłeś się stanąć ze mną do walki, tak samo nie starczy ci męstwa, aby uderzyć jednym szturmem.

      Maslama wciągnął powietrze szeroko rozdętymi nozdrzami, pokręcił głową. Też uśmiechnął się drapieżnie.

      – Jutro skoro świt, mój przyjacielu Zahredzie, czekaj na mnie na murach – wysyczał. – A wieczorem będziesz patrzeć, jak twoja kobieta usługuje mi do stołu!

      Mira nie rozumiała przemowy Maslamy, ale musiała dobrze odczytać gest w swoją stronę i ton głosu, bo parsknęła tylko, wykrzywiła twarz, chwyciła się dłonią za krocze i szarpnęła w górę: o, o, o!

      Żołnierze Maslamy zakrzyknęli znów z oburzeniem, waregowie zarechotali: ot, jak się udała jarlowi ta mała!

      – Jutro zatem – skinął Zahred, obejrzał się na ludzi, pokazując im: spokojnie. – Będziemy czekać.

      – Skoro świt! – krzyknął za nim Maslama, gdy tamci wykręcili konie i zaczęli odjeżdżać ku Konstantynopolowi.

      Sekretarz podsunął się do emira, gdy ten tylko spojrzał na niego, od razu padł na twarz.

      – Wnuku Mahometa, źrenico w oku Proroka!…

      – Nie lękaj się, al-Haqami. Psie głosy nie idą w niebiosy i nie czuję się obrażony przez tych… – chwilę szukał słowa, potem tylko potrząsnął głową. – Każ, aby uprzątnięto tę ohydę, spalono. Ziemię posypcie solą, wykadźcie siarką.

      – Twoja wola się stanie, najłaskawszy!

      – A potem… potem wydaj rozkaz: jutro atakujemy skoro świt.

      – Panie! – Sekretarz podniósł się, już odchodził, ale głos władcy osadził go w miejscu:

      – I jeszcze… al-Haqami?

      – Słucham, panie.

      – Rozkaż, aby wieczorem, gdy już ściemnieje, spichlerze z ziarnem obłożono drewnem, polano naftą i podpalono.

      – Panie!… Panie, sługa twój niegodny nie śmie przemówić, nie odważy się oddychać nawet, gdy ty rzekniesz słowo…

      – Powiedziałem: podpalić spichlerze! – warknął Maslama, aż jego sekretarz skulił się w sobie. – Nie będzie mi pies niewierny zarzucał tchórzostwa… Przekaż ludziom, że niepotrzebne nam są zapasy, bo weźmiemy Miasto szturmem! Kto z nich boi się, że nie będzie miał co jeść, niech walczy za dwóch, bo walczy o własne życie i o pełny żołądek… Insz’allah!

      – Insz’allah, najjaśniejszy.

      Zapadł wieczór, zapaliły się gwiazdy, to znikające, to pojawiające się zza sunących po niebie chmur. Z wysokości murów Konstantynopola widać było nie jeden, nie dwa, ale trzy firmamenty.

      Jeden z gwiazdami i sierpem księżyca.

      Drugi, będący w istocie panoramą Miasta, którego migoczące za polami Exokionionu światła lśniły i pełgały niczym ognie dalekich gwiazd.

      I wreszcie trzeci, niczym lustrzane jego odbicie, tam, gdzie rozciągał się od horyzontu aż po horyzont potężny obóz wojsk oblegających, w którym płonęły nie setki i nie tysiące, ale dziesiątki tysięcy ognisk.

      I to właśnie w tym ostatnim coś się pojawiło. Jeden jaśniejszy, wyraźniejszy rozbłysk płomienia, który szybko się podniósł, obejmując ułożone wysoko bierwiona i skacząc po zaciekach łatwopalnego oleju, wspinał się coraz wyżej – zaraz po nim kolejny – i jeszcze jeden, i następny…

      Pełne suchego, sypkiego zboża spichlerze płonęły niczym ogromne pochodnie, rozświetlając noc chyboczącym blaskiem, zdającym się aż barwić niebo purpurową łuną.

      Stojący na murach protospatharios Niketas pokręcił głową z niechętnym uznaniem.

      – Nie wiem, Zahredzie, jak udało ci się tego dokonać – mruknął. – Jesteś pewien, że to nie jakiś wybieg z jego strony?

      – Jestem pewien, Demetriosie.

      – No cóż, zatem chyba jestem ci winien gratulacje.

      – Gratulacje? – parsknął Zahred. – Właśnie sprowokowałem do walnego szturmu człowieka, który skłonny był z nami rozmawiać.

      – A jednak miałeś w tym jakiś swój cel. Uważasz, że można było załatwić sprawę negocjacjami?

      Zahred przez chwilę patrzył na płonące coraz wyższym płomieniem spichlerze.

      – Być może. Ale jest jedna rzecz, jakiej negocjacje nigdy nikomu nie dały, Demetriosie.

      – Mianowicie?

      – Chwała doczesna. Pamięć, która przetrwa wieki. Zasługi, które zabrzmią aż ku wyżynom, gdzie mieszkają bogowie.

      – Bóg, Zahredzie. Bóg jest tylko jeden.

      Ten wzruszył ramionami.

      – Tym głośniej trzeba wołać.

      Δ – delta

      czyli rozdział czwarty

      Strzała wygięła się, zasprężynowała i do wtóru brzęku cięciwy pomknęła przez powietrze, wznosząc się wysokim łukiem ponad polem bitwy.

      Poranne słońce błysnęło na ostrzach grotu. Ciągnący znad morza zefirek delikatnie musnął pierzastą brzechwę, nieznacznie spychając wciąż nabierający wysokości pocisk z trajektorii; w innych warunkach być może zasmuciłoby to łucznika.

      Teraz jednak był nazbyt zajęty sięganiem do kołczanu po kolejną strzałę, aby tamtą zaszczycić chociażby przelotną myślą.

      Była jedną z setek, tysięcy podobnych, które w tej samej chwili dopiero zrywały się do lotu, osiągały najwyższy jego punkt lub już spadały w nieubłaganym pędzie ku zasnutym dymem umocnieniom Miasta.

      Mury, które jeszcze przed chwilą wyglądały jak wąska podwójna kreska, teraz rosły, nabierały objętości. Widać było poszczególne odcinki, potem dało się rozróżnić warstwy tworzącego je jaśniejszego i ciemniejszego kamienia, przystawione do zewnętrznych ścian drabiny i potężne drewniane wieże, zrzucające coraz to kolejne pomosty oblężnicze.

      Wreszcie widoczni stali się ludzie – pnący się na górę, biegający tu i tam. Walczący ze sobą, spadający bezwładnie na dół.

      – Posiłki na mesoteichion! Zaraz przełamią zewnętrzny mur! – krzyknął ubrany w szkarłatny płaszcz oficer na chwilę przed tym, jak strzała ugodziła go dokładnie pod rondo stalowego hełmu, wchodząc nieco pod skronią, przebijając kość i kładąc trupem na miejscu.

      Ludzie usłyszeli wołanie – tylko co z tego?!

      Maslama rzucił wszystkie siły na ten jeden krótki, najtrudniejszy do obrony odcinek umocnień. Osłabione już i poszczerbione wcześniej mury nie były w stanie podołać furii atakujących.

      Z niskiej ściany dzielącej w dużej części zasypaną fosę od przedmurza nie zostało dosłownie nic.


Скачать книгу