Wzlot Persopolis. James S.a. Corey

Читать онлайн книгу.

Wzlot Persopolis - James S.a. Corey


Скачать книгу
Wiąże się z nią również obecność większości ludzi, których kocham. Na tysiąc trzystu planetach nie znam nikogo innego, komu zaufałbym chętniej niż tobie. Dziękuję, że przejęłaś ode mnie ten puchar. A jeśli kiedykolwiek będę mógł ci w czymś pomóc, wystarczy, że poprosisz. Mogę nie być już członkiem załogi, ale wciąż jesteśmy rodziną.

      Wiadomość się skończyła, a ona oznaczyła ją do zapisania. Otworzyła tę z kontroli ruchu. Do kamery ukłonił się młody mężczyzna o bardzo ciemnej skórze i krótko ściętych włosach.

      – Kapitanie Holden, jestem Michael Simeon z ochrony stacji Medyna. Wysyłam tę wiadomość, by poinformować, że zgodnie z zasadami Związku Rosynant jest wzywany do zawarcia obowiązkowego kontraktu ochrony. Wymagamy pańskiej obecności podczas odprawy dotyczącej kontaktu z nadlatującym ambasadorem z Lakonii. Odprawa odbędzie się o czasie wskazanym w tej wiadomości. Proszę o potwierdzenie obecności pana lub przedstawiciela.

      Bobbie wcisnęła przycisk odpowiedzi, przez chwilę przyglądała się sobie na ekranie, potem zebrała włosy w kucyk i przybrała poważny wyraz twarzy do odpowiedzi.

      – Mówi kapitan Draper z Rosynanta – powiedziała. – Przyjdę.

      * * *

      Dziesięć minut przed odprawą Bobbie pomyślała, och, to dlatego nie chciał już tej roboty.

      Sala odpraw mieściła się wysoko w cylindrze stacji, w pobliżu nieobracającego się centrum dowodzenia. Stoliki ustawiono w rzędach jak w najgorszym możliwym typie klasy szkolnej, z twardymi krzesełkami i wbudowanymi uchwytami na napoje, do których nie mieściły się rozdane im tanie, ceramiczne kubki. Na niewygodnych krzesełkach wraz z nią siedziało około czterdziestu osób – przedstawicieli wszystkich statków obecnych w powolnej strefie – ale ona i pierwszy oficer Tori Byrona zajmowali honorowe miejsca. Na środku pierwszego rzędu, gdzie sadzano najbystrzejsze dzieciaki. W końcu Rosynant i Tori Byron były obecnie jedynymi okrętami bojowymi w przestrzeni Medyny. Cała reszta to holowniki i frachtowce.

      Naprzeciw zebranych siedział nie człowiek, który ją tu wezwał, a jego szef. Onni Langstiver był kierownikiem sił ochrony, a w związku z tym, na czas obowiązkowego, czasowego kontraktu, technicznie był jej przełożonym. Mundur Medyny nosił tak, jakby był kombinezonem spodnim operatora mechów. Na jego ramionach widać było drobinki łupieżu.

      – Najważniejsze w tym spotkaniu jest to, że nie chcemy sprawiać wrażenia agresywnych – powiedział Langstiver – ale też nie chcemy wyglądać na biernych.

      Kątem oka zobaczyła, że pozostali pokiwali głowami. Bobbie spróbowała strzelić kostkami palców, ale ponieważ zrobiła to już dwa razy, od kiedy usiadła, stawy odmówiły współpracy. Langstiver mówił dalej.

      – Mamy stanowiska dział szynowych na stacji obcych, tak jak zawsze, sa sa? Więc jeśli ktoś czegoś spróbuje, włączymy je i... – Szef ochrony stacji z ramienia Związku Transportowego złożył palce w pistolety i udał odgłosy wystrzałów. – Probáb przylecą jak każdy ambasador. Dokowanie, rozmowy i los politicos pod ich melodię. Ale jeśli będą mieć jakieś pomysły, jesteśmy gotowi. Niczego nie zaczniemy, ale też nie damy im strzelać, nie?

      Po sali rozszedł się pomruk potwierdzeń.

      – Musicie chronić działa – odezwała się Bobbie. – Te stanowiska dział szynowych na stacji obcych? Jeśli zdołają sprowadzić na powierzchnię oddział...

      – Savvy, savvy – rzucił Langstiver, poklepując powietrze. – Tym zajmie się Tori Byron, w porządku?

      – Tak naprawdę potrzebujemy informacji o tym, co przeleci przez wrota, zanim się tu znajdzie – powiedziała Bobbie, choć jeszcze zanim skończyła wypowiadać te słowa, zrozumiała, że nikt jej za to nie podziękuje. Mimo wszystko, skoro już zaczęła... – Garść sond wysłanych teraz przez wrota mogłaby nam powiedzieć, czy mamy do czynienia z pancernikiem klasy Donnager, kilkoma mniejszymi jednostkami czy tylko z promem. Na każdą z tych możliwości powinniśmy się szykować trochę inaczej...

      – Tak, myśleliśmy o tym – przyznał Langstiver. – Ale nie chcemy się zachowywać prowokacyjnie, nie? Zresztą nasze zachowanie nie będzie tak bardzo różne, niezależnie od tego, co przyleci. Będziemy pracować z tym, co się tu pojawi.

      – To wyślijcie statek z koszem owoców – rzuciła Bobbie. – Niech ich powitają na ich terenie i przyślą raport.

      Langstiver znieruchomiał i wbił w nią wzrok. Odpowiedziała tym samym. W sali zapadła cisza trwająca tyle, co długi oddech. Potem kolejny. Pierwszy odwrócił wzrok.

      – Nie możemy przesłać statku z załogą. Zasady Związku. Takie są zapisy w kontrakcie, nie? Po prostu ustawimy Tori Byrona jak gwardię honorową. Rosynant zostanie w cieniu Medyny i dopilnuje, żeby nie wylądował na niej nikt bez zaproszenia. Wszyscy inni siedzą w dokach lub odsuwają się na tyle daleko, by zapewnić czyste pole ostrzału między Medyną a wrotami Lakonii. Opóźnimy tym samym realizację planów poszczególnych załóg, ale Związek pokryje koszty. Tori Byron dostanie pełny kontrakt ochrony, Rosynant trzy czwarte stawki za działania pomocnicze. Standardowo.

      Bobbie zastanawiała się, co w tej sytuacji zrobiłby Holden. Wygłosiłby żarliwą mowę na temat tego, jak zasady Związku zamykały im oczy na elementarne zasady taktyki? A może uśmiechnąłby się tym swoim uśmiechem „w zasadzie cię nie lubię”, wrócił na statek i zrobił to, na co miałby ochotę? Czy odpuściłby, uznając, że nie warto o to walczyć?

      Problem w tym, że teraz to była jej walka i choć nie miała wątpliwości co do swojej racji, bardzo wyraźnie widziała też, że nie ma szans zmienić planu Langstivera. Kamienia nie dało się nauczyć rozsądku, nawet gdy próba wydawała się ciekawym zajęciem.

      – Zrozumiano – rzuciła Bobbie.

      Zaciskała szczękę przez całą drogę do doku. To tylko ludzie. Wszędzie są tacy sami. Ścierała się z biurokracją, kiedy służyła we flocie i pracując w ośrodku pomocy dla weteranów. Nadziała się na nią, gdy Fred Johnson wpadł na idiotyczny pomysł uczynienia z niej zastępczej marsjańskiej ambasador podczas kryzysu konstytucyjnego. A kiedy znalazła sobie miejsce na Rosynancie, z radością pozwalała, by to Holden, a czasem Naomi, stawali na czele bzdurnych dyplomatycznych tańców.

      Nie chodziło nawet o to, żeby szczególnie martwiła się o wynik tego konkretnego zdarzenia, po prostu można to było lepiej rozegrać, powiedziała im, w jaki sposób, a oni zignorowali jej poradę. Jej statek zaś – jej ludzie – będą narażeni na część zupełnie niepotrzebnego ryzyka. Nie było żadnej sytuacji, w której mogła się zgodzić na coś takiego.

      Jako statek pokoleniowy Nauvoo nie przewidywał dokowania wielu jednostek. Wymogi Behemota jako pancernika także były minimalne w tym zakresie. Czas i potrzeba uzupełniły braki. Zasadnicze doki stacji Medyna mieściły się na zewnątrz cylindra, w pobliżu maszynowni i dawno nieużywanego silnika zaprojektowanego, by wysłać statek w trwającą stulecia drogę do gwiazd. Na przeciwległym końcu cylindra, koło pokładu dowodzenia, zbudowano mniejszy dok, ale używano go głównie na potrzeby prywatnych promów i spotkań dyplomatycznych. Rosynant zacumował w głównym doku, niedaleko Tori Byrona, i Bobbie przeszła przez śluzę, czując, jak powoli zanika odczuwana dotąd furia. Powoli. Mogła się wściekać, ale i tak wykona zadanie. Właściwie to wszystko, co mogła zrobić.

      – Witaj z powrotem. – Aleks przywitał ją przez interkom, gdy tylko zamknęły się za nią wewnętrzne drzwi śluzy. – Mamy jakiś plan?

      – Plan wygląda tak, że mamy trzymać się na uboczu i zobaczyć, czy lakoński ambasador będzie miał potrzebę pokazania wszystkim, jak wielkiego ma fiuta – odpowiedziała Bobbie. – Obroną zajmą się Tori Byron i stanowiska dział szynowych. Będziemy siedzieć w ukryciu i w razie potrzeby rozwalimy potencjalne oddziały abordażowe.


Скачать книгу