Wojna makowa. Rebecca Kuang

Читать онлайн книгу.

Wojna makowa - Rebecca Kuang


Скачать книгу
mówię?

      – Przecież myśmy tę wojnę wygrali – żachnęła się Rin. – Już po wszystkim. Okupacja to dawne czasy.

      – Wygraliśmy. Ale o włos – odparł i popchnął dziewczynę z powrotem na miejsce. Usiadła. – Nie bez powodu wszyscy wykładowcy w twojej akademii zajmują się jedynie zapewnieniem zwycięstwa w następnej.

      Od czoła karawany doleciał ich gardłowy okrzyk. Wozem szarpnęło i potoczyli się naprzód. Rin wychyliła się, próbując zobaczyć cokolwiek, lecz zdążyła ujrzeć jedynie znikający za ciężkimi wrotami skrawek błękitnego munduru.

      A potem, w końcu, przejechali przez bramę.

      Główny targ stolicy przypuścił na jej zmysły zmasowany atak. Rin nigdy w życiu nie widziała tak wielu ludzi i rzeczy zgromadzonych w jednym miejscu o tej samej porze. Wystarczyła chwila, by poczuła się przytłoczona ogłuszającą wrzawą czynioną przez klientów i handlarzy targujących się o jak najlepszą cenę, jaskrawymi barwami opasłych bel jedwabiu prezentowanych na specjalnych stojakach, słodkawym fetorem dojrzałych durianów i unoszącą się znad przenośnych rusztów wonią pieprzu.

      – Ależ one są białe! Wszystkie! – zachwyciła się Rin. – Zupełnie jak dziewczęta z malowideł!

      Już w czasie podróży zauważyła, że im dalej posuwali się na północ, tym jaśniejszą skórę mieli napotykani na szlaku ludzie. Wiedziała, że mieszkańcy północnych prowincji są przemysłowcami i ludźmi interesu. Byli obywatelami zamożnymi, osobami z klasą; nie harowali w pocie czoła na polach jak wieśniacy z Tikany. Mimo to aż tak rzucających się w oczy różnic zupełnie się nie spodziewała.

      – Tak, są dokładnie tak blade, jak blade będą ich trupy – sarknął nauczyciel Feyrik. – Patrz je, słońca się boją! – burknął, gdy jedna z przechodzących obok, pogrążonych w rozmowie kobiet przypadkowo trąciła go w czoło parasolką.

      Rin bardzo szybko odkryła, że Sinegard jest miastem wykazującym wyjątkowy wręcz talent w dziedzinie zniechęcania do siebie świeżo przybyłych gości.

      Nauczyciel Feyrik miał rację – w stolicy wszyscy byli żądni pieniędzy. Okrzyki sprzedawców napierały z każdego możliwego kierunku. Zanim Rin na dobre wysiadła z wozu, podbiegł do nich tragarz i głośno zareklamował swoje usługi. Oferował ponieść ich bagaż – owe dwie żałośnie lekkie torby – za drobną opłatą ośmiu cesarskich srebrników.

      Rin aż się wzdrygnęła: bez mała ćwierć tego, co zapłacili za miejsca w karawanie.

      – Sama wezmę! – wydukała i mocnym szarpnięciem wyrwała torbę ze szponiastych palców natręta. – Naprawdę nie trzeba! Puść, mówię!

      Ledwie umknęli jednemu, rzucił się na nich prawdziwy tłum innych, z których każdy zachwalał swoją usługę.

      – Może rykszy potrzeba? Dokąd podwieźć?

      – Och, dziewczynko, zgubiłaś się?

      – Nie. Szukamy szkoły…

      – Mogę was zaprowadzić. Jedyne pięć sztabek. Pięć sztabek.

      – Zbierać się stąd! – warknął nauczyciel Feyrik. – Nie trzeba nam niczyjej pomocy.

      Naciągacze wycofali się w głąb targu.

      Rin nie przypadła do gustu nawet rozpowszechniona w stolicy odmiana języka. Bez względu na zawartą w wypowiedzi treść sinegardzki dialekt nikaryjskiego brzmiał szorstko, zwięźle i obcesowo. Nauczyciel Feyrik musiał zapytać o drogę trzech kolejnych przechodniów i dopiero ostatni udzielił w miarę zrozumiałej odpowiedzi.

      – Mówiłeś przecież, że tu mieszkałeś – rzuciła Rin.

      – Ale w czasie okupacji – odburknął. – Język łatwo rdzewieje, jeśli nie masz okazji poćwiczyć.

      Nie mogła mu się dziwić. Sama rozumiała piąte przez dziesiąte. Odniosła wrażenie, że tubylcy wszystkie słowa skracają, a następnie dodają na końcu króciutkie „r”. W Tikany mówiono śpiewnie i powoli. Południowcy leniwie przeciągali samogłoski, obracali je na języku niczym porcję słodkiego ryżowego kleiku. W Sinegardzie nikt nie miał dość czasu, by porządnie dokończyć choć słowo.

      Nawet kiedy wiedzieli już, w jakim kierunku iść, rozkład stolicy okazał się równie zawiły jak dominujący w niej dialekt. Sinegard był najstarszym miastem Cesarstwa Nikan, a jego architektura nosiła ślady licznych zmian, jakie w ciągu stuleci zachodziły u steru władzy. Budynki były więc nowe lub stanowiły chylące się ku upadkowi, kruszejące pomniki dawno obalonych władców. We wschodnich dzielnicach wznosiły się wieże pozostawione przez antycznych najeźdźców z północnych Rubieży. Na zachodzie tuliły się do siebie gęsto zabudowane kwartały niskich, klockowatych domków – pamiątki po wojnach makowych i okupantach z Federacji. Miasto stanowiło specyficzny rodzaj martwej natury, emanację ducha kraju, który przeżył zbyt wielu panujących.

      – Na pewno wiesz, dokąd idziemy? – spytała Rin po kilku minutach wspinaczki na wzgórze.

      – Z grubsza – odparł obficie zlany potem nauczyciel Feyrik. – Naprawdę dawno mnie tu nie było. Teraz to prawdziwy labirynt. Ile zostało pieniędzy?

      Rin wygrzebała z kieszeni sakiewkę i przeliczyła.

      – Półtora sznurka srebrników.

      – Zdaje się, że to więcej, niż nam potrzeba. – Nauczyciel Feyrik osuszył czoło rąbkiem płaszcza. – Może zafundujemy sobie odrobinę luksusu i pojedziemy?

      Wyszedł na przysypaną kurzem ulicę i podniósł rękę. Niemal natychmiast podbiegł do niego kulis ciągnący za sobą rykszę. Wyhamował przed nimi z niejakim trudem.

      – Dokąd? – wydyszał.

      – Do akademii. – Nauczyciel Feyrik wrzucił bagaże do środka i umościł się na siedzeniu.

      Rin chwyciła za ściankę rykszy i już miała się odbić od ziemi, kiedy tuż za nią rozległ się przenikliwy okrzyk. Odwróciła się przestraszona.

      Na drodze leżało dziecko. Kilkanaście kroków dalej, na środku ulicy, zawracał konny powóz.

      – Ej! Potrąciłeś dzieciaka! – wrzasnęła za nim Rin. – Stój!

      Wozak ściągnął wodze. Pojazd zatrzymał się z donośnym skrzypieniem. Pasażer wykręcił głowę i spojrzał na poruszające słabo kończynami dziecko.

      Moment później chłopiec wstał. Jakimś cudem przeżył. Z rozciętego czoła spływały liczne strużki krwi. Otumaniony przytknął dwa palce do głowy i obejrzał je.

      Pasażer pochylił się naprzód i rzucił wozakowi gardłowy rozkaz, którego Rin nie zrozumiała.

      Powóz powoli zawrócił i ruszył na potrąconego chłopca. Przez krótką chwilę Rin miała niedorzeczną nadzieję, że zabiorą go ze sobą. Wtedy jednak powietrze rozciął świst bata.

      Mały spróbował uciec, potknął się.

      Krzyk Rin wzbił się ponad stukot końskich kopyt.

      – Jedźże! No jedź! – Nauczyciel Feyrik wyciągnął rękę i klepnął w ramię zapatrzonego tępo rykszarza.

      Kulis zaczął się rozpędzać po zrytych koleinami ulicach, aż wreszcie krzyki gapiów ucichły daleko za nimi.

      – Ten wozak nie był głupi – zauważył Feyrik, trzęsąc się w podskakującej na wybojach rykszy. – Kalece wypłacałby rentę do końca życia. A za pogrzeb płaci się raz. I to tylko jeżeli cię złapią. Kiedy się kogoś potrąci, zdecydowanie lepiej dobić.

      Rin chwyciła ściankę pojazdu i stłumiła mdłości.

Скачать книгу