Shadow Raptors. Tom 3. Gniazdo. Sławomir Nieściur

Читать онлайн книгу.

Shadow Raptors. Tom 3. Gniazdo - Sławomir Nieściur


Скачать книгу
zaleceniom Luposa, zablokował prowadzące do ładowni wloty kanałów technicznych. Na wypadek gdyby pilotom transportowca przyszło do głowy pozbyć się niewygodnego ładunku i niechcianego pasażera, pozrywał przewody zasilające mechanizm opuszczania tylnej rampy.

      Zwłoki najemników, po uprzednim ich obszukaniu, wepchnął do znajdującej się pod podłogą ładowni wnęki serwisowej. Następnie usiadł obok komory kriogenicznej i oparty o nią plecami zabrał się do deszyfrowania informacji ze znalezionych przy trupach kart identyfikacyjnych. Od czasu do czasu rzucał okiem na siedzącą naprzeciwko kobietę, unieruchomioną w pozbawionym zasilania kombinezonie pancernym.

      Z danych, które udało mu się ściągnąć, wynikało, że obaj mężczyźni zatrudnieni zostali przez spółkę parającą się eksploracją planetoid oraz doradztwem w zakresie pośrednictwa w obrocie licencjami górniczymi, w charakterze tymczasowych konsultantów do spraw bezpieczeństwa. Firma miała siedzibę na Sigilu. Nazwa przedsiębiorstwa – literki ATM i cyfra 3 – nic Mossowi nie mówiły. Przypuszczał jednak, że firma może być spółką córką utworzoną przez którąś z wielkich kompanii górniczych, zrzeszonych w ramach Autonomii Sigil. Od czasu podpisania ogólnoukładowego traktatu największe przedsiębiorstwa w układzie stworzyły dziesiątki takich podmiotów, by w ten sposób uwolnić część swoich przychodów spod morderczego, potrójnego systemu podatkowego, wprowadzonego przez traktaty zjednoczeniowe.

      W miarę jak system dekodujący wbudowany w oprogramowanie operacyjne pancerza odczytywał kolejne informacje, Moss był coraz bardziej skonsternowany.

      – Co tu jest, u licha, grane? – mruknął na widok wyświetlających się na przesłonie hełmu danych personalnych jednego z zabitych.

      Według wskazań biometrycznych mężczyzna w ­chwili śmierci miał czterdzieści sześć lat biologicznych, zgodnie zaś z datą urodzenia – aż siedemdziesiąt dwa. Gdy Moss sprawdził dane drugiego, okazało się że w tym przypadku różnica pomiędzy wiekiem biologicznym a rzeczywistym jest jeszcze większa i wynosi równo czterdzieści lat.

      Jeżeli zapisy były prawidłowe, istniały dwie możliwości: albo obaj najemnicy od co najmniej trzydziestu lat poddawali się regularnie kuracjom regeneracyjnym, albo przeleżeli kilka dekad w komorach kriogenicznych. Prześledziwszy wstecz ich ścieżki zawodowe, porucznik wykluczył pierwszą możliwość. Nie przemawiał za nią ani status społeczny mężczyzn, ani charakter wykonywanej pracy. Procedura kompleksowej odnowy biologicznej organizmu była zabiegiem nie tylko kosztownym, ale dostępnym jedynie dla ściśle określonych grup, nie licząc, rzecz jasna, armii.

      Pozostawała więc tylko opcja druga. Od wielu lat słyszał powtarzane szeptem historie o porywanych przez Skunów górnikach, których ciała, uprzednio zamrożone, miały stanowić źródło pokarmu dla świeżo wyklutych osobników. To ostatnie, zdaniem Mossa, było wierutną bzdurą. Skunowie, choć zewnętrzną budową przypominali przerośnięte ziemskie wije, byli żyworodni, a ich młode od momentu narodzenia aż do osiągnięcia dojrzałości żywiły się wyłącznie specjalną wydzieliną, produkowaną przez gruczoły matek. Pod tym względem biologia Skunów była bardzo podobna do biologii ssaków. Dorosłe osobniki nie jadły w ogóle, przynajmniej w potocznym rozumieniu tego słowa. Niezbędne do życia substancje pobierały, kąpiąc się w roztworach odżywczych, za pośrednictwem pokrywających powierzchnię ich ciał organelli komórkowych.

      Z kolei same uprowadzenia były niestety faktem. Doniesienia o zaginionych pracownikach rafinerii kosmicznych, załogach okrętów transportowych czy personelu pokładowym mobilnych instalacji badawczych od zawsze stanowiły nieodłączny, by nie rzec zwyczajowy element telewizyjnych programów informacyjnych i wszelkiego rodzaju biuletynów prasowych.

      Moss schował identyfikatory do kieszonki w napierś­niku i wyłączył moduł dekodera. Musiał niezwłocznie przesłuchać pojmaną kobietę. Aby to zrobić, potrzebował baterii, za pomocą której mógłby przywrócić do życia część systemów uszkodzonego pancerza.

      Jeszcze raz obszedł dookoła komorę kriogeniczną, przyglądając się uważnie masywnej obudowie. Na jednej z bocznych ścianek zauważył sporych rozmiarów wybrzuszenie, zwieńczone metalową klapką, przytwierdzoną motylkowatymi wkrętami i oznaczoną symbolem przekreślonej błyskawicy.

      Zdemontował ją i zajrzał do środka. Na wewnętrzny system zasilania urządzenia składały się dwa uniwersalne ogniwa elektryczne oraz niedużej mocy zestandaryzowana przetwornica prądu. Wskaźniki stanu baterii oscylowały w okolicy górnych wartości. Na korpusie przetwornicy znajdowało się gniazdo zasilania zewnętrznego, a pod nim – zwinięty w zgrabny kłębek i spięty trytytką – wisiał przewód zasilający.

      Moss rozwinął go i podłączył do jednego z gniazd w ścianie ładowni, po czym ostrożnie, uważając, żeby nie uszkodzić pancernymi rękawicami cienkich jak nitki kabli przyłączeniowych, zdemontował jedno z ogniw.

      Obszedł komorę po raz kolejny. Sygnalizatory na urządzeniu w dalszym ciągu pulsowały, wykres na wyświetlaczu kontrolnym przesuwał się powoli, miarowo falując.

      Zastygły w skrystalizowanym żelu Dressler leżał z rękami złożonymi na piersiach, wyglądał jak mumia. Twarz pułkownika zakrywała maska aparatu oddechowego, oczy zasłaniały wielkie gogle. Na pokrytych purpurowymi plamami oparzeń dłoniach, czole i obciętych na jeża blond włosach skrzył się szron.

      Patrząc na to zmaltretowane chorobą popromienną, wciśnięte w ściętą mrozem i zimną jak pustka kosmiczna substancję ciało, Moss poczuł ucisk w gardle. Nie powinni tutaj być. Ani pułkownik, ani on.

      Przez jedną, na szczęście krótką, chwilę czuł nieprzeparte pragnienie, by zdjąć hełm, unieść pokrywę wnęki, pod którą leżały zwłoki ochroniarzy, i napluć na ich ścierwa, a potem opuścić rampę i wyrzucić w próżnię tę unieruchomioną sukę.

      Zamiast tego zwiększył przepływ tlenu w kombinezonie, wciągnął potężny haust mieszanki powietrznej. Zakręciło mu się w głowie, przed oczyma zawirowały różnobarwne plamki. Po kilku chwilach objawy przetlenienia organizmu ustąpiły, a wraz z nimi zniknął gniew.

      Ignorując pełne wrogości spojrzenia kobiety, zabrał się do prowizorycznej naprawy jej skafandra.

      Jak się rychło okazało, przywrócenie zasilania nie było trudne. Osłaniające moduł energetyczny kombinezonu płytki z łatwością wyszły z mocowań, wtyki baterii, którą wymontował z komory, pasowały idealnie do gniazd, co zaś najważniejsze, bardzo szybko udało mu się zidentyfikować i odłączyć podzespół radionadajnika. Dzięki temu nie musiał się już obawiać, że jeniec zaalarmuje załogę transportowca.

      Największym problemem okazało się ustalenie częstotliwości, na jakiej systemy komunikacyjne obu kombinezonów, jego i kobiety, mogłyby wymienić protokoły łącznościowe. Zakresów wykorzystywanych do komunikacji wewnętrznej było niemal tyle, ile wyprodukowanych zostało interkomów, dodatkowo użytkownicy tych urządzeń bardzo często modyfikowali je do własnych potrzeb.

      Wypróbowanie najbardziej prawdopodobnych kombinacji zajęłoby mu masę czasu, a i to niekoniecznie dałoby wymierny efekt. Istniało też ryzyko, że ten konkretny interkom przestrojony został na jakąś nietypową częstotliwość, niezarejestrowaną w oficjalnych wykazach.

      Postanowił skonsultować tę kwestię z Katią.

      Ryzykując, że systemy nasłuchowe transportowca wykryją nie dość, że nieautoryzowaną, to jeszcze opatrzoną wojskową sygnaturą transmisję, wywołał „Rubież”. Po kilkunastu sekundach oczekiwania w słuchawkach rozbrzmiał dobrze mu znany głos kaprala Kulaka, szefa pionu łączności:

      – UF-101, krążownik „Rubież”. Słucham.

      – Tu porucznik Moss. Muszę pilnie porozmawiać z inżynier Sniegową.

      – Kanał prywatny?


Скачать книгу